Dałem piorunowi szansę, ale tamtego dnia nie uderzył. Dziś jakoś też mu się nie spieszy.
Co mam zatem robić? Wstaję i odgarniam włosy z oczu. Trzeba obmyślić jakiś lepszy plan.
ANNA
Pada deszcz.
To jest taki deszcz, który słychać równie głośno jak odkręcony kran pod prysznicem; człowiek zaczyna się wtedy zastanawiać, czy na pewno zakręcił wodę. To jest taki deszcz, który przywodzi na myśl tamy, gwałtowne powodzie i arki unoszone falami. To taki deszcz, który szepcze szelestem kropel: wracaj do łóżka, tam gdzie jeszcze czuć ciepło twojego ciała; możesz udawać, że budzik spieszy się o pięć minut.
Zapytajcie pierwszego lepszego ucznia, który skończył czwartą klasę, a na pewno będzie to wiedział: woda jest w ciągłym ruchu. Deszcz spływa po zboczu góry do rzeki. Rzeka biegnie i wpada do oceanu. Woda w oceanie paruje i wznosi się ku chmurom, jak ludzka dusza. A tam wszystko zaczyna się od początku.
BRIAN
Pada deszcz.
Tego dnia, kiedy urodziła się Anna, też padało. Był sylwester, o wiele za ciepły jak na tę porę roku. Zamiast śniegu z nieba lały się strugi wody. W same święta Bożego Narodzenia zamknięto wszystkie wyciągi narciarskie, bo deszcz spłukał cały śnieg ze stoków. Kiedy wiozłem do szpitala zaczynającą rodzić Sarę, widoczność na drodze była minimalna.
Chmury burzowe przesłoniły tej nocy wszystkie gwiazdy. Może to właśnie dlatego zaproponowałem Sarze, trzymającej w ramionach nasze nowe dziecko:
– Nazwijmy ją Andromeda. Możemy to skracać i mówić Anna.
– Andromeda? – zdziwiła się. – To brzmi jak tytuł książki SF.
– To imię księżniczki – poprawiłem Sarę, łowiąc okiem jej spojrzenie ponad głową naszej córeczki, tym króciutkim horyzontem. – Na niebie – wyjaśniłem – jej miejsce jest pomiędzy matką a ojcem.
SARA
Pada deszcz.
Mało obiecujący początek dnia. Układam kartki z notatkami na stole, starając się robić wrażenie profesjonalistki. Średnio mi to wychodzi. Kogo ja chciałam oszukać? Nie jestem zawodowym adwokatem. Znam się tylko na wychowywaniu dzieci, ale nawet w roli matki nieszczególnie się spisałam.
– Pani Fitzgerald – sędzia wzywa mnie, żebym zaczęła.
Biorę głęboki oddech, spoglądam na ten bezsensowny bełkot, który mam przed sobą, i zgarniam do ręki cały plik notatek.
– Historia prawa w tym kraju – zaczynam czytać na głos – zna wiele przypadków, kiedy rodzice podejmowali decyzje w imieniu swoich dzieci. Sędziowie zezwalali im na to, ponieważ w ich rozumieniu stanowiło to część gwarantowanego konstytucją prawa do prywatności. W świetle zeznań przedstawionych w tym procesie…
Nagle gdzieś blisko uderza piorun. Wystraszona łoskotem, upuszczam wszystkie notatki na podłogę. Zbieram je szybko, ale oczywiście są już pomieszane. Próbuję je poukładać z powrotem. Nic z tego; kompletny chaos i bezsens.
Do diabła z tym. I tak chciałam powiedzieć coś innego.
– Wysoki sądzie – pytam – czy mogę zacząć od nowa?
Sędzia DeSalvo kiwa głową przyzwalająco. Odwracam się do niego plecami i podchodzę do mojej córki siedzącej obok Campbella.
– Anno – mówię wprost do niej – kocham cię. Pokochałam cię, zanim jeszcze cię zobaczyłam, i nie przestanę cię kochać, kiedy już dawno mnie nie będzie. Wiem, że jako matka powinnam wiedzieć wszystko, ale przyznaję się, że tak nie jest. Każdego dnia zadaję sobie pytanie, czy dobrze postąpiłam. Codziennie zastanawiam się, czy znam moje dzieci tak dobrze, jak mi się wydaje, i czy przez to, że staram się podołać zadaniu matkowania chorej Kate, nie zaniedbuję matczynych obowiązków wobec ciebie. Podchodzę jeszcze o kilka kroków bliżej.
– Wiem, że aby ratować Kate, chwytam się wszelkich możliwych sposobów. Nie potrafię postępować inaczej. Nawet jeśli się ze mną nie zgadzasz, nawet jeśli sama Kate się ze mną nie zgadza, chcę dożyć dnia, w którym będę mogła powiedzieć: „A nie mówiłam?”. Za dziesięć lat chcę zobaczyć ciebie z dziećmi na rękach, na kolanach, bo wiem, że wtedy zrozumiesz. Tak samo jak ty mam siostrę i wiem, że stosunki pomiędzy siostrami opierają się na sprawiedliwości. Każda chce, żeby ta druga miała tyle samo wszystkiego: zabawek, klopsików do spaghetti, miłości rodziców. Bycie matką polega na czymś zupełnie innym. Matka pragnie, żeby jej dziecko dostało w życiu więcej, niż ona sama miała kiedykolwiek. Pragnie rozpalić pod nim wielki ogień, który uniósłby je aż pod same chmury. Tego nie da się wyrazić słowami – kładę dłoń na piersi – ale to wszystko mieści się tutaj.
Zwracam się do sędziego DeSalvo.
– Nie chciałam stawać przed sądem, ale nie miałam wyjścia. Tak działa prawo: kiedy pozew zostanie złożony, pozwany musi się stawić na rozprawie, nawet jeśli pozew składa jego dziecko. W ten sposób zostałam zmuszona do złożenia szczegółowych wyjaśnień, dlaczego wierzę, że wiem lepiej niż Anna, co jest dla niej najlepsze. Tłumaczenie się z własnych poglądów jest jednak z reguły bardzo trudne. Kiedy ktoś mówi: „wierzę, że jest tak i tak”, może to oznaczać dwie rzeczy: albo ten ktoś wciąż rozważa inne opcje, albo pogodził się już ze stanem faktycznym. Myśląc logicznie, nie potrafię sobie wyjaśnić, w jaki sposób jedno słowo może oznaczać dwie sprzeczne ze sobą rzeczy, ale rozumiem to bardzo dobrze sercem, ponieważ sama czasami nie mam wątpliwości, że postępuję słusznie, a potem muszę zastanawiać się nad każdym krokiem.
Nawet jeśli sąd orzeknie dziś na moją korzyść, nie będę mogła kazać Annie, aby oddała siostrze nerkę. Tego nie może nikt zrobić. Ale czy będę błagać ją o to? A czy jeśli powstrzymam się od próśb, to czy i tak będę tego pragnąć? Tego nie wiem, choć mam w pamięci to, co powiedziała mi Kate, i to, co zeznała Anna. Niczego nie jestem już pewna; nigdy zresztą nie byłam. Wiem jednak dwie rzeczy: po pierwsze, cały ten proces nie miał tak naprawdę na celu rozstrzygnięcia kwestii oddania nerki. Chodziło o przyznanie prawa do własnych, samodzielnych decyzji. Po drugie, nikt nigdy nie podejmuje decyzji zupełnie, całkowicie samodzielnie, nawet jeśli sędzia przyzna mu takie prawo. Na koniec staję przed Campbellem.
– Byłam kiedyś adwokatem, ale to było bardzo dawno temu. Teraz jestem matką. Osiemnaście lat wypełniania obowiązków matki było trudniejsze niż jakikolwiek problem, z którym musiałam się zmagać na sali sądowej. Na początku tej sprawy powiedział pan, panie Alexander, że nikt nie musi rzucać się w ogień, aby ratować innego człowieka. Sytuacja zmienia się diametralnie, kiedy jest się rodzicem, który patrzy, jak w pożarze ginie jego dziecko. W takim wypadku każdy zrozumie, dlaczego biegnie się dziecku na ratunek, mało tego – wszyscy będą oczekiwać od rodzica, że tak właśnie postąpi.
Biorę głęboki oddech.
– W moim życiu jednak zdarzyło się tak, że wybuchł pożar, w którym znalazła się moja córka, a ja, żeby ją uratować, mogłam zrobić tylko jedno – posłać w ogień jej młodszą siostrę, bo nikt inny poza nią nie wiedział, jak poruszać się w płomieniach. Czy byłam świadoma ryzyka? Oczywiście. Czy zdawałam sobie sprawę, że mogę stracić jedną i drugą? Tak. Czy miałam wątpliwości co do tego, czy mam prawo prosić o coś takiego? Naturalnie. Ale wiedziałam zarazem, że to jedyna szansa, aby zatrzymać przy sobie obie moje córki. Czy to było zgodne z prawem? Z moralnością? Czy to było szaleństwo, głupota, okrucieństwo? Tego nie wiem, ale jestem przekonana, że postąpiłam słusznie.
Читать дальше