Stary wiarus wydawał się zagubiony w szpitalnej kafeterii. Nie przywykł do tego, żeby siedzieć i czekać. Nie przywykł do sytuacji, nad którymi nie mógł zapanować. Jego muskularne wytatuowane ręce, szerokie bary, nieustraszone stare serce – wszystko to było tutaj bezużyteczne.
Wiedziałem, że zrobiłby dla Pata wszystko, że kocha go bezwarunkową miłością, którą można chyba kochać tylko dziecko, miłością, o którą jest znacznie trudniej, kiedy dziecko wyrasta na bardziej ułomnego dorosłego. Kochał Pata tak samo, jak kiedyś kochał mnie. Pat był taki jak ja, zanim miałem okazję wszystko zaprzepaścić. Świadomość, że może teraz tylko siedzieć i czekać, sprawiała, że przewracały się w nim flaki.
– Czy ktoś chce jeszcze herbaty? – zapytał, rozpaczliwie pragnąc coś zrobić, w jakikolwiek sposób nam pomóc.
– Herbata wylewa nam się uszami – stwierdziła mama. – Po prostu usiądź i odpręż się.
– Odprężyć się? – parsknął, piorunując ją wzrokiem, ale potem odeszła mu ochota do kłótni.
Osunął się na popękane plastikowe krzesło i wlepił oczy w ścianę. Pod oczyma miał worki koloru nadgniłych owoców. A po pięciu minutach i tak poszedł przynieść nam kolejną herbatę. Czekając na informację o swoim wnuku i sącząc herbatę, na którą wcale nie miał ochoty, wydał mi się nagle stary.
– Może spróbujesz jeszcze raz dodzwonić się do Giny – zaproponowała matka.
Nie wiem, czego się spodziewała. Być może tego, że Gina wsiądzie do pierwszego lecącego do domu samolotu i nasza mała rodzina wkrótce na dobre się połączy. Niewykluczone, że i ja miałem taką nadzieję.
Były to jednak tylko pobożne życzenia. Zszedłem na dół do recepcji i wykręciłem numer Giny, ale usłyszałem tylko dziwny pomruk japońskiego telefonu, którego nikt nie chciał odebrać.
W Londynie była północ, a to oznaczało, że w Tokio jest ósma rano. Powinna tam być. Pod warunkiem, że nie wyszła już do pracy. Pod warunkiem, że spędziła noc w domu. Jej telefon tylko mruczał.
Tak to już teraz miało wyglądać. Wiedziałem, że gdybym z nią porozmawiał, jej siła i zdrowy rozsądek pomogłyby mi przezwyciężyć strach i panikę. Była bardziej podobna do mojej mamy niż do taty. Czy do mnie. Zapytałaby, co się wydarzyło, jakie są zagrożenia i kiedy się czegoś dowiemy. Dowiedziałaby się, kiedy jest najbliższy samolot, i przyleciałaby do domu. Ale nie mogłem się z nią skontaktować.
Odwiesiłem telefon, uświadamiając sobie, że nasze życie będzie odtąd wyglądać właśnie w ten sposób, uświadamiając sobie, że sprawy zaszły za daleko, byśmy wrócili do punktu wyjścia, że jesteśmy od siebie zbyt oddaleni, by kiedykolwiek odnaleźć drogę powrotną.
Lekarka pojawiła się, szukając mnie, o piątej rano. Siedziałem w pustej kafeterii, trzymając filiżankę herbaty, która ostygła przed wielu godzinami. Kiedy do mnie podeszła, wstałem i czekałem, co powie.
– Moje gratulacje – oznajmiła. – Pański syn ma bardzo twardą głowę.
– Nic mu nie będzie?
– Nie ma żadnego pęknięcia i na tomografii nie widać żadnych uszkodzeń. Zatrzymamy go na obserwacji przez parę dni, ale to standardowa procedura, kiedy zakłada się dwanaście szwów na głowie czterolatka.
Chciałem, żeby lekarka została moja najlepszą przyjaciółką. Chciałem spotykać się z nią co tydzień na kolacji, żeby miała się komu wyżalić na brytyjską służbę zdrowia. Słuchałbym jej i współczuł. Uratowała mojego syna. Była piękna.
– Naprawdę nic mu nie będzie?
– Będzie miał przez kilka tygodni obolałą głowę i bliznę na całe życie. Ale poza tym owszem, nic mu nie będzie.
– Żadnych efektów ubocznych?
– Cóż, być może za piętnaście lat będzie miał większe szansę u dziewcząt. Blizny dodają mężczyźnie atrakcyjności, nieprawdaż?
Wziąłem ją za ręce i przytrzymałem kilka chwil za długo.
– Dziękuję – powiedziałem.
– Po to tutaj jesteśmy – odparła z uśmiechem. Widziałem, że wprawiam ją w zakłopotanie, lecz nie mogłem na to nic poradzić.
– Czy mogę go zobaczyć?
* * *
Umieścili go na samym końcu wypełnionego dziećmi oddziału. Obok niego leżała ładna pięcioletnia dziewczynka w piżamie Girl Power i z głową kompletnie pozbawioną włosów, prawdopodobnie po chemioterapii. Byli przy niej rodzice; ojciec zasnął w fotelu, matka siedziała na łóżku, wpatrując się w twarz córki. Minąłem ich w milczeniu, wiedząc, że niesłusznie tak długo się nad sobą użalałem. Mieliśmy szczęście.
Pat miał podłączoną kroplówkę. Jego twarz była biała jak kreda, głowa owinięta bandażami. Usiadłem na skraju łóżka. Kiedy pogładziłem go po ręce, zatrzepotały mu powieki.
– Jesteś na mnie zły? – zapytał, a ja potrząsnąłem głową, bojąc się odezwać.
Zamknął oczy i w tym momencie zorientowałem się, że dam sobie radę.
Wiedziałem, że na razie szło mi nie najlepiej. Nie miałem dość cierpliwości. Za dużo myślałem o Ginie, a nawet o Cyd. Nie pilnowałem go dość dobrze w parku. Wszystko to była prawda. Ale potrafiłem się z tym uporać.
Może nigdy nie okażę się doskonały. Może nie sprawdzę się w roli ojca tak samo, jak nie sprawdziłem się w roli męża.
Ale po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że bycie mężczyzną nie ma z tym nic wspólnego.
* * *
Wszystkie rodziny mają swoje własne legendy i tradycję. W naszej małej rodzinie pierwszą historią, w której wystąpiłem, jest opowieść o tym, jak w wieku pięciu lat pies wybił mi wszystkie przednie zęby. Bawiłem się z owczarkiem alzackim sąsiadów na tyłach sklepu, nad którym mieszkaliśmy. Pies lizał mnie po twarzy i bardzo mi się to podobało do momentu, gdy oparł się przednimi łapami o moją pierś i przewrócił mnie. Wylądowałem płasko na twarzy, gubiąc zęby, plując krwią i słysząc przeraźliwy krzyk mojej matki.
Pamiętam szaleńczą jazdę do szpitala i to, jak trzymali mnie nad emaliowanym białym zlewem, wyławiając z ust kawałki połamanych zębów. Przede wszystkim jednak utkwił mi w pamięci mój stary, który chciał ze mną koniecznie zostać, kiedy będą mnie usypiać eterem.
Gdy opowiadaliśmy o tym w rodzinnym gronie, pointę stanowił fakt, że zaraz po powrocie do domu, z rozbitymi ustami, zjadłem całą paczkę solonych chipsów.
Takie zakończenie podobało się mojemu staremu – to, że jego syn wrócił ze szpitala z ośmioma zakrwawionymi pieńkami w miejscu, gdzie jeszcze niedawno tkwiły przednie zęby, i miał w sobie dość hartu ducha, żeby natychmiast otworzyć paczkę chipsów. W rzeczywistości jednak wcale nie byłem twardy. Po prostu lubiłem solone chipsy. Nawet jeśli musiałem je ssać.
Wiedziałem teraz, że mój tato nie był wcale takim twardzielem, za jakiego chciał uchodzić. Ponieważ nikt nie jest twardzielem, kiedy zabierają mu do szpitala dziecko. Dla mnie prawdziwą pointą tej opowieści był fakt, że ojciec nie chciał ode mnie odejść.
Rozumiałem, co musiał czuć, patrząc, jak lekarze usypiają eterem jego pięcioletniego syna, żeby usunąć odłamki połamanych zębów z dziąseł i języka.
Targały nim przerażenie i bezradność, które potrafią zrozumieć tylko rodzice chorego albo rannego dziecka. Wiedziałem dokładnie, co musiał czuć, kiedy stał się zakładnikiem losu. Czy to możliwe, że zacząłem oglądać świat jego oczyma?
Stał na dworze przy drzwiach do szpitala, paląc skręta. Był chyba jedynym żyjącym klientem firmy Rizla, który nie zawijał w bibułkę marihuany.
Читать дальше