Neil spojrzał po raz ostatni na żłobek, przeszedł przez pas startowy i ruszył na plażę. Nie mógł się doczekać momentu wyciągnięcia na brzeg żółtej płaszczki. Tkwiła w sieci, pięćdziesiąt metrów od skifu, w którym przymocowany do pokładu spadochron nadął się na wietrze jak płuca w czasie oddychania. Fale podrzucały martwą rybę niczym niesforne psy z nudów bawiące się ciałem zagryzionego stworzenia. Podbrzusze leżącej na grzbiecie płaszczki znaczyły karminowe smugi krwi. Neil chwycił ciężką mokrą sieć i zaczął ją rozplątywać. Tkwiły w niej welony brunatnicy, martwa kałamarnica, martwa terpuga, strzykwy i zardzewiała puszka z jedzeniem.
Żółta ryba, którą dostrzegł w skłębionej morskiej pianie, okazała się nadmuchiwaną kamizelką ratunkową, przebitą w kilkunastu miejscach i poplamioną czerwonym płynem do odstraszania rekinów, który wyciekał z kapsuły na naramienniku. Czyżby była to kamizelka majora? Neil wyciągnął z sieci zwitek postrzępionej gumy i odepchnął welony brunatnicy. Usiłował sobie przypomnieć, jak dokładnie wyglądały żółte kamizelki ratunkowe Andersonów. Podczas oceanicznych podróży ginęło tylu żeglarzy, a ich kapoki latami unosiły się na falach. Potrafił sobie wyobrazić Andersonów wydostających się z tonącego jachtu i rozwiązujących sznurki kamizelek, żeby ramię przy ramieniu zanurzyć się w głębiny Pacyfiku.
Gdy biegł plażą, chcąc jak najszybciej powiedzieć doktor Barbarze o swym znalezisku, spostrzegł wpływający do laguny duży kecz o wysokich masztach. Jacht nazywał się „Petrus Christus” i był zarejestrowany w Hadze. Miał zwinięte żagle, a ku przystani posuwał się dzięki pracy silnika, którego warkot w jakiś sposób odpowiadał przyspieszonemu biciu serca Neila. Rozpryskiwał wodę, jakby stawiał ją w stan alarmu. Za sterem stała opalona kobieta, zapewne tuż po czterdziestce, a jej łysiejący mąż był przy fokmaszcie wraz z dwiema jasnowłosymi córkami w wieku Neila.
Doktor Barbara szła swoim miarowym krokiem przez pomost. Jej buty z cholewami stukały o deski. Zignorowała Neila machającego do niej z plaży. Przytrzymywała swój wystrzępiony żakiet, lustrując kecz jak poborca akcyzy wnętrze pokątnego baru.
Z kajuty wyłonił się miedzianoskóry nastolatek z Moluków i stanął przy matce dziewcząt w kokpicie. Był o jakieś trzy lata młodszy od Neila, ale już miał budowę zawodowego boksera – wąskie biodra, umięśniony tors i barczyste ramiona. Gdy zauważył nieprzyjazny grymas na twarzy Davida Carline’a, zacisnął szczęki. Amerykanin gorączkowo patrolował przystań, wymachując swoim słomkowym kapeluszem jak rozsierdzony kontroler ruchu na pokładzie lotniskowca.
Neil zdążył już dotrzeć na przystań. Wszedł z plaży na pomost po metalowym schodach, przekonany, że lekarka każe gościom opuścić wyspę zaraz po napełnieniu zbiorników wodą pitną. Ale podparta dłońmi w pasie doktor Barbara nadal lustrowała kecz. Neilowi przyszło na myśl, że może ponownie zainteresował ją rezerwat jako miejsce schronienia dla zagrożonych roślin i zwierząt. Może miała nadzieję, że ta holenderska rodzina przywiozła tu jakieś rzadkie stworzenie, chcąc z dumą umieścić je na wyspie wśród innych. Ale lekarka przyglądała się dwóm ślicznym dziewczynom, które na widok Neila uśmiechnęły się do siebie łobuzersko, i przystojnemu nastolatkowi z Moluków, odwzajemniającemu zaczepne spojrzenie Neila jako głównego rywala na wyspie. W końcu uspokoiła Carline’a, uniosła ręce i uśmiechnęła się na powitanie tak promienniej że omal nie zaćmiła słońca.
– Zapraszamy na Saint-Esprit! Jest nam potrzebny każdy wolontariusz, jakiego tylko zdołamy zdobyć. Mam nadzieję, że długi pobyt w wyspiarskim rezerwacie przyniesie wam radość…
Z tyłu, na plaży, stały za nią trzy kobiety – Inger, Trudi i Monique. Ich oceanicznie wielkie brzuchy mogłyby wchłonąć Pacyfik.
Biesiada w głębinach
Ścieżka wydawała się Neilowi bardziej stroma niż dawniej. Kilkadziesiąt metrów poniżej wierzchołka musiał odpocząć. Usiadł na stopniu nierównych schodów, które pomógł wyciąć w ziemi przed ostatnią udaną próbą przewrócenia masztu radiowego. Uspokajając płuca, słuchał swarliwego bzyczenia owadów w lesie. Atol Saint-Esprit sprawiał wrażenie poirytowanego samym sobą. Liście palm skrzypiały na wietrze, karbowane cienkie pnie rzadkich bambusów chwiały się, ocierając o siebie ze zgrzytem, a fale przewalały się z hukiem przez wrak „Diugonia”. Nad Neilem krążyły albatrosy, wrzeszcząc jak oszalałe i sprawiając tym, że silna migrena, nękająca go od wielu dni, zaczęła mu dokuczać jeszcze bardziej. Nie ustąpiła nawet po dzisiejszym porannym pływaniu w lagunie. Ścisnął dłońmi spocone uda, chcąc uspokoić mięśnie, które drżały, jakby same miały gorączkę. Codzienny wysiłek wkładany w łowienie ryb za pomocą kuszy sprawił, że Neil zupełnie stracił tkankę tłuszczową. Nabrzmiałe muskuły przypominały mu ryciny – z medycznych książek ojca – poświęcone anatomii człowieka. Pod obdartą skórą widniały na nich grupy mięśni – ciągi sznurów i pasów. Po raz pierwszy woda w lagunie wydała mu się niemal zimna, choć od rana dzień był słoneczny. Po przepłynięciu dwustu metrów zawrócił, rezygnując z dalszego przebywania w wodzie, i wstrząsany dreszczami usiadł na plaży, na której wiatr podrywał piasek.
Gdy spostrzegł zmierzające do niego siostry van Noort, nieznośne z powodu gotowości drażnienia się z nim przy każdej okazji, zostawił na plaży aparat tlenowy i ruszył na masyw skalny. Miał nadzieję, że w chłodniejszym powietrzu pozbędzie się gorączki.
Pokonując ostatnie stopnie wiodące do podestu po maszcie, spojrzał na plażę. Siostry van Noort przymierzały aparat tlenowy. Ich jasne włosy wydawały mu się tak białe jak pióra albatrosów. Jak wszyscy na atolu, Holenderki były bez przerwy głodne. Ich drażnienie się z Neilem miało konkretny cel. Stanowiło jeden ze sposobów świadomego wpędzania go przez kobiety na wyspie w stan irytacji, by, urażony, jak najdłużej łowił ryby. Na Saint-Esprit było teraz zbyt wiele osób do wyżywienia i zbyt wiele znajdowało się wśród nich kobiet w ciąży oraz nastolatek. Apetyt jednych i drugich dorównywał apetytowi wielkich białych rekinów.
Zaskakujące zaproszenie na wyspę przez doktor Barbarę rodziny van Noortów zapoczątkowało trwającą nieustannie rekrutację kobiet do pracy w rezerwacie. W miesiąc od przybycia Holendrów na atolu zjawiły się dwie pielęgniarki z Nowej Zelandii, Annę Hampton i Patsy Kennedy, które przybyły na pokładzie południowoafrykańskiego żaglowca, płynącego z Hongkongu do San Francisco, odpracowując na nim koszt rejsu. Te dwie zagorzałe aktywistki ruchu ochrony środowiska szybko zostały oczarowane nieugiętą wolą doktor Barbary i zdecydowały się zostać na wyspie, żeby pracować w rezerwacie. Nawykłe jako pielęgniarki do zajmowania się nastolatkami, natychmiast usiłowały uczynić z Neila swego podopiecznego i szczegółowo ustalać jego dzienny rozkład zajęć, gorliwie do tego zachęcane przez Monique i panią Saito. Wkrótce po ich przybyciu dobił do przystani wymagający naprawy katamaran z trzema Meksykanami, uczestnikami morskich regat jachtowych. Krzepcy inżynierowie, zatrudnieni w przemyśle naftowym, zapalili się do naprawy urządzenia do odsalania wody, proponując zwiększenie jego niewielkiej wydajności. Postanowili także usprawnić system odprowadzania deszczówki z terenu upraw i zagród zwierząt. Mimo gorliwości, z jaką pomagali, i fachowości doktor Barbara była dla nich zimna. Z prawdziwą ulgą żegnała ich dwukadłubowiec, przemykający przez kanał wylotowy w rafie. Za to już następnego dnia gorąco witała załogę jednożaglowca – starsze kanadyjskie małżeństwo z dwiema wnuczkami, dwudziestokilkuletnimi nauczycielkami. Neil miał nadzieję, że meksykańscy inżynierowie zostaną na wyspie, przyczyniając się do odbudowania liczebnej równowagi pomiędzy obiema płciami, i próbował sobie wyobrazić romans doktor Barbary z którymś z nich. Ale ona czuła się najlepiej w otoczeniu kobiet. Neilowi przyszło do głowy, że wkrótce może być jedynym mężczyzną na wyspie. W społeczności rezerwatu utworzyły się grupki bliżej ze sobą związanych kobiet, nie dopuszczające do siebie ani Neila, ani Carline’ a. W centrum tej kobiecej republiki znajdowała się doktor Barbara. Zarządzała rezerwatem z gabinetu w klinice i strzegła zapasów żywności w puszkach oraz leków, które okazały się nieskuteczne w leczeniu profesora Saito i Kima z wyniszczającej gorączki. Do jej najbliższego otoczenia należały kobiety najwcześniej przybyłe na atol: pani Saito, Monique, Inger i Trudi. Wszystkie nowicjuszki, czyli siostry van Noort, pielęgniarki z Nowej Zelandii i świeżo przybyłe Kanadyjki, z których żadna nie była jeszcze w ciąży, zostały z góry wykluczone z tego kręgu. Wszystkie chciały się przyczynić do sukcesu rezerwatu.
Читать дальше