Jasne niebo i powrót na wyspę ptaków sprawiły, że wszyscy głęboko wierzyli w powodzenie misji. Około czterdziestu wolontariuszy pracowało samorzutnie, bez żadnego dozoru. Karczowali las przy pasie startowym, kopali latryny i zakładali obóz dla uczestników wyprawy. Namiot kuchenny, zapasy słodkiej wody i żywności zapewniały tym ostatnim możliwość przetrwania co najmniej przez miesiąc. Na skutek wycieku ropy z „Diugonia” straciło życie więcej ptaków morskich niż z powodu pobytu na atolu francuskich żołnierzy, ale przynajmniej nad skałami znowu szybowały albatrosy. Mimo tego sukcesu Neil czuł się obco wśród członków wyprawy. Brakowało mu Louise i był zaniepokojony jej depresją. Chciał wrócić na Hawaje, a stamtąd polecieć do Londynu. Zaczynało go oddzielać od Louise coś więcej niż odległość. Dobrze zdawał sobie sprawę, że przebywa na wyspie nie po to, by ratować albatrosy, lecz ponieważ ma nadzieję, iż Francuzi wznowią próby z bronią atomową. Czasami, gdy doktor Barbara lub pani Saito przyłapywały go na wpatrywaniu się w blokhauzy, miał poczucie, iż doskonale wiedzą, co skłoniło go do wzięcia udziału w wyprawie.
Spływająca na plażę ropa utworzyła miniaturową zatokę. Powstał na niej mazisty kożuch – z pociemniałych ptasich piór, śniętych ryb i znajdujących się na plaży śmieci. Stale poruszały nim przybrzeżne fale. Neil wspiął się na piaszczysty stok i ruszył do kolejnej wieży obserwacyjnej. Stała ukryta wśród drzew. W miejscach, w których jej cementowa powierzchnia była popękana, ukazywała się rdza metalowego szkieletu. Nad wyspą górowało dwanaście takich wież, wzniesionych na obwodzie laguny. Wybudowano je w latach sześćdziesiątych jako pomieszczenia dla zdalnie sterowanych kamer. W ciągu pierwszego tygodnia pobytu na atolu Neil dokładnie obejrzał wszystkie wieże, przepływając do nich pomiędzy ławicami piasku. Niestety, wnętrza nie zdradzały najmniejszych śladów przygotowań do prób z bronią atomową. Wieże szczelnie otaczał bujnie rozrastający się las, nadając im wyraz neolitycznych megalitów, wzniesionych przez naukowców-wojowników, owładniętych obsesją geometrii i śmierci. Wejście do wieży zagradzał przywiędły krzew wanilii. Gdy chłopiec przeciskał się obok niego do schodów, wzniecił kurz, osiadający grubą warstwą na liściach. Oparł łokcie na parapecie okna pomieszczenia obserwacyjnego i spoglądał na leżącą przed nim jak na dłoni lagunę, wyobrażając sobie błysk światła o nadzwyczajnej intensywności, mogący pewnego dnia rozjaśnić powierzchnię wody. Patrząc na spokojną lagunę, nie potrafił się uwolnić od myśli o zmarłym ojcu i o poligonie atomowym w Maralinga – ten mit oddziaływał na niego znacznie silniej niż ów związany z albatrosami.
Koło wieży rozległ się śmiech mężczyzny, a po nim śmiech kobiety reagującej kokieterią na usłyszany żart. Neil ruszył do miejsca podglądu kamery – szpary w murze – i wystawiwszy rękę, odsunął liście palmy. Para zeszła ze ścieżki prowadzącej z plaży na pas startowy i spacerowała w cieniu drzew jak nie spieszący się donikąd kochankowie. Mężczyzną był Pierre Bouquet – kapitan „Croix du Sud”, a na co dzień nauczyciel matematyki w lycee w Papeete. Pomagał czyścić z ropy pióra ptaków. Na jego rękach nadal widniały ciemne smugi. Uśmiechał się do kobiety śmiejącej się głośno w reakcji na to, co powiedział, nawiązując bliższy kontakt. Zarazem zerkał na nią z podziwem. To była doktor Barbara. Zdjęła podkoszulek i spacerowała naga do pasa. Na jej lewym ramieniu widniały plamy ropy, ale sprawiała wrażenie, że w tej chwili zupełnie nie zaprząta sobie głowy uśmierconymi ptakami. Uosabiała doktor Barbarę zażywającą odpoczynku, jakiej Neil nigdy dotychczas nie widział. Przypominała mu onieśmielającą go siostrę przełożoną ze szpitala w Honolulu, którą zastał po godzinach pracy w pokoju anestezjologów z kieliszkiem whisky w ręku. Jak zwykle to doktor Barbara mówiła, ale Bouquet słuchał jej z przyjemnością. Nie ukrywał podziwu dla jej piersi, zadrapanych przez agrafki, delikatnie obejmując ją w talii. Wkrótce zniknęli w lesie, a ich głosy zagłuszyło bzyczenie owadów.
Neil opierał się o okienko, przyciskając czoło do zimnego betonu. Usiłował oswoić się z myślą, że lekarka ma jeszcze inne życie poza ratowaniem albatrosów. Chemie traktował ją jak zastępczą matkę, choć, jak sądził, niewiele różniła się od przestraszonej żony pułkownika Stamforda, do tego stopnia pozbawionej pewności siebie, że zmuszona była polegać na mężu nawet w oczywistych drobiazgach. Neil był zły na doktor Barbarę, lecz nie dlatego że wybrała sobie na kochanka jednego z młodych Francuzów, ale ponieważ, wbrew temu co sobie wyobrażał, nie poświęcała się bez reszty albatrosom, zaspokajając równocześnie inne swoje potrzeby i upodobania. Na Saint-Esprit kładła się cieniem nie tylko sprawa ginących ptaków i możliwych w przyszłości prób z bronią atomową. Chłopca olśniła nagła myśl, że musi uchronić wyspę od doktor Barbary.
Jeden z jachtów podnosił kotwicę – jego kliwer już łopotał na wietrze. Rano wszyscy pożegnali się z członkami załogi – amerykańskim komandorem w stanie spoczynku z Honolulu, nazwiskiem Rice, jego żoną oraz córką w średnim wieku, wdową po kanadyjskim pilocie. Oddali uczestnikom wyprawy większość zapasów żywności i postanowili wrócić na Hawaje. Ale ich miejsce miał wkrótce zająć inny statek, bo codziennie jakiś zarzucał w lagunie kotwicę. Jednak Neil żałował, że państwo Rice odpływają. Uczestniczyli w mityngach organizowanych przez doktor Barbarę w Waikiki i odwiedzili go w szpitalu, przynosząc mu publikacje z dziedziny ekologii. W ciągu drugiego tygodnia pobytu na atolu sypiał na ich stateczku, chwaląc sobie moskitierę i wygodną koję. Cała trójka roztropnie pogodziła się z nieuchronnym powrotem francuskiej marynarki wojennej na wyspę i tak samo jak Andersonowie martwiła się o bezpieczeństwo chłopca. Gdy Rice podniósł kotwicę, silnik zawarczał, a śruba wzbudziła słabą falę. Pani Rice spostrzegła Neila na plaży i żartobliwie zasalutowała mu z kokpitu, gdzie córka manewrowała rumplem. Chłopiec pomachał im i wszedł do oceanu. Cofająca się fala pociągnęła go na głębszą wodę. Ożyło odsunięte na plan dalszy marzenie o przepłynięciu Cieśniny Kaiwi. Jednożaglowiec Rice’ów znajdował się w odległości trzystu metrów. Taki dystans Neil pokonywał z łatwością. Cała trójka byłaby uszczęśliwiona, mogąc go zabrać z sobą na Hawaje. Widzieli w telewizji, jak po śmierci Bracewella pułkownik Stamford dodawał żonie otuchy w związku z pobytem jej syna na „Diugoniu”. Chłopiec posuwał się w coraz głębszej wodzie, tak że zimny ocean zakrył już jego uda. Czarny piasek uciekał mu spod pięt, zmuszając do szybszego schodzenia z pochyłości. Worek z ubraniami, wodoszczelnym zegarkiem i innymi osobistymi rzeczami spoczywał w dwuosobowym namiocie, który Neil dzielił z Kimem. Nie było czasu, żeby zabrać bagaż. Poza tym Neil nie potrafiłby wyjaśnić doktor Barbarze, Monique czy profesorowi Saito, dlaczego postanowił wyjechać. Fala uderzyła go w tors i przetoczyła się przez niego, rozbijając o plażę pełną śniętych ryb i martwych ptaków. Rice nastawiał kliwer do wiatru, a silnik nadal chodził na wolnych obrotach. Neil teraz już płynął. Zatrzymał się, gdy następna fala uderzyła go w twarz, po czym ruszył kraulem, w którym był najlepszy.
Kiedy spostrzegła go pani Rice, znajdował się pięćdziesiąt metrów od statku, przepływając przez kilwater.
– Charles… to Neil. Sądzę, że chce…
Przemknęła obok córki na rufę, ale komandor spoglądał przez lornetkę na morze.
Читать дальше