Wszystko to traci jakiekolwiek znaczenie po dwóch tygodniach. Bogislav zapomina o tym, że jest von Pommern i von Tschiwitz, o Słowianach i Germanach, o Panzergrafie i nawet o blond włosach Evy. Wszystko, co czuje, to strach i nienawiść, nic więcej. Boi się bolszewików, bo boi się okrutnej i strasznej śmierci, obiecuje sobie, że ostatni nabój zachowa dla siebie – chociaż wie, że nie zdoła sam do siebie strzelić. Nienawidzi ich za to, że tak bardzo się boi, nienawidzi również za to, co widział w miejscowościach, które Sowietom odbili.
Po kilku miesiącach służby do strachu i nienawiści dochodzą jeszcze zwątpienie i znieczulenie. Zwątpienie wywołane odwrotem, który zamienił się w ucieczkę. Znieczulenie, bo po dziesiątym z kolei kamracie nie da się już płakać, a dwudziestego z kolei już się nawet nie grzebie. Wszystko się zaciera. Obraz rodzinnego dworu, folwarku, złotowłosej Evy, złotych pól, przez które przechadzają się z ojcem. Ojciec zrywa kilka kłosów, trze je między dłońmi jak w żarnach i wydmuchuje plewy. Na dłoni zostają mu złote ziarna pszenicy, ojciec pokazuje je Bogislavovi, który ma siedem lat. Oto prawdziwe złoto, synku, cenniejsze niż wszystko inne – i dzisiaj jeszcze zaczniemy żniwa. Tata w samej koszuli pomaga chłopom, pogania, krzyczy, śmieje się, dworskie dziewki przynoszą chłodne mleko w dzbankach, ktoś klepie kosę – i jakby dzwon bił – ktoś usiadł na kamieniu i mokrą osełką zgrzyta po ostrzu, rozrzucając rdzawe krople. Wszystko się zaciera. Białe obrusy i drezdeńska porcelana, z której piją kawę, śmietanka w mieczniku, srebrne łyżeczki. I ciasto z jabłkami. Miękkie łóżko i jedwabne prześcieradło. Ubrania z angielskiej wełny, szyte przez krawca Szkota w Danzig, miękkie buty… Wszystko się zaciera. Jakże szykownie kawaler się prezentuje! Jest błoto, śnieg, krew. Zwierzęce spanie na ziemi albo na zardzewiałej podłodze transportera. Zwierzęce jedzenie z wielkiego kotła. Spleśniałe papierosy, śmierdząca, rosyjska machorka. Zdobyta wódka pali w ustach; kiedy ostatni raz się kąpał? Nikt już się nie goli, bo nie ma kiedy, nie ma już dyscypliny ani pruskiego drylu. Pochylony w płytkim okopie, do ich stanowiska, zmierza luterański kapelan.
– Kinder, Kinder, geht zurück! Einen Kilometer weiter gibt es Panzern, hundert von Panzern, und Unmenge von Sovieten, Infanterie. Ihr seit doch nur 'ne Kompanie und habt keine Panzerfäuste. Flieht! Rettet euch! Ihr werdet um sonst sterben! Schont eures junges Leben! 1
Za kapelanem biegnie dowódca, kapitan, hełm pokryty białą farbą, biały kombinezon na mundurze.
– Ich verbiete es Ihnen! Sie begehen verrat, ich werde Sie vom Militärsgericht stellen . 2– Wymachuje pistoletem i wrzeszczy, wściekły, zdeterminowany. – Der Erste, der versucht zu fliehen, wird von mir persönlich erschossen, ihr habt dem Führer geschworen eure Köpfe hinzulegen, wenn es Nötig ist! 3
Milczą, spojrzenia wbite w błoto, zęby zaciśnięte jak pięści. Milczą.
– Was jetzt, Kerls, wollt ihr denn ewig leben ? 1– ryczy kapitan, zdradzając swoją erudycję albo tylko duchową jedność ze starym władcą Prus, bo od dawna gardzi tak samo swoim, jak i cudzym życiem. Ta postawa udziela się żołnierzom i bagnet z sykiem wychodzi z pochwy, zamach, i wbija się w nerki kapitana, który, zdziwiony, wypuszcza z rąk walthera i klęka na oba kolana, krwawa plama na białym płótnie. Bogislav wyszarpuje bagnet spomiędzy oficerskich żeber i uderza drugi raz, wyżej. Kapitan pada na ziemię, ksiądz patrzy jak oniemiały na trupa, a oni uciekają, kilkadziesiąt par butów przebiega po zamordowanym dowódcy, wciskając trupa coraz głębiej w rzadkie błoto na dnie okopu.
Hauptmann Kischke ist bei einem Handkampf mit einem sovietischen Soldaten umgekommen, Herr Oberst. Sterbend, gab er uns dem Befehl zum Rückkehr 2. Czy to prawda, proszę księdza, co opowiada ten gefreiter ? Ksiądz spuszcza wzrok, wpatruje się w czubki swoich saperek i wreszcie mówi, że das ist die aufrichtigste Wahrheit, Herr General, so ist es gewesen . 3
Miasteczko spalone do cna po kilku tygodniach walk. Bogislav i dwóch kamratów. Złapali sześciu sowieckich sołdatów i polską radiotelegrafistkę. Radiotelegrafistka ma żółte, słomiane włosy, kiedyś krótko ścięte, teraz niesfornie sterczące we wszystkie strony. Ruscy siedzą z głupimi minami dookoła ognia, w rękach trzymają chleb i słoninę. Radiotelegrafistka cicho szepcze „Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna, Zdrowaś Maryjo, łaskiś pełna" – powtarza bez przerwy swoją mantrę. Bogislav rozbraja ruskich, którzy odetchnęli, bo chyba obawiali się, że zginą od razu. Jednak nie, Bogislav najpierw zabrał im karabiny, dopiero potem i on, i kamraci nacisnęli na spusty. Kiedy zdziera z radiotelegrafistki mundur, obnażając białe, miękkie ciało, jasne włosy na łonie, miękkie, brązowe sutki, które zaraz kurczą się na mrozie, myśli, że w zasadzie trzeba było najpierw ściągnąć z Rusków szynele, bo mróz nie puszcza, można by się w nocy owinąć drugim płaszczem, a z dziurawych i zakrwawionych żaden pożytek. Dziewczyna leży naga na swoim własnym płaszczu, nie broni się, szepcze tylko swoją modlitwę. Bogislav rozsuwa jej kolana, kładzie się na niej, rozpina pas i guziki rozporka i gwałci ją, szybko, krótko i pospiesznie. Jeden kamrat uciekł, rzygając, kiedy zobaczył trupy, drugi głośno żartuje i pogania Bogislava, bo on też ma pani coś do powiedzenia. Bogislav, po krótkim spazmie, wstaje i odchodzi na bok, poprawiając mundur, kamrat odwraca dziewczynę na brzuch, gwałci, po czym Bogislav wyciąga pistolet i strzela.
Bogislav sądzi, że to wojna uczyniła go tym, kim jest. Nie zostało mu nic z młodzieńczej zadziorności, którą wypełniony był w drodze na front. Bogislav wie, że stał się bydlęciem, jednak uważa, że to nie on jest temu winien, lecz Stalin razem z Hitlerem.
A potem podnosi ręce, kiedy lufa pepeszy dźga go w pierś. W ciągnącym się kilometrami sznurze jeńców człapie na wschód, ich mundury zmieniają się z każdym kilometrem. Z symbolu przynależności, noszonego z dumą i honorem – orzeł na lewej piersi, wstążka Krzyża na guziku, odznaki na prawej kieszeni – zamieniają się w kłęby szmat noszonych ze złudną nadzieją zachowania ciepła. Rosyjski szynel, kobieca chustka zawiązana na głowie, dłonie owinięte szmatami. Myśli wtedy, że sowiecki żołnierz, który go wziął do niewoli, był dobrym człowiekiem, bo mógł go po prostu zastrzelić i nikt by nie zauważył. Tymczasem Timofiej Kiryłowicz po prostu nie miał już nabojów i straszył Niemca bezradną pepeszą z pustym magazynkiem.
Ma szczęście, zamiast do Magadanu, trafia do kopalni na Śląsku. Codziennie zjeżdża na dół, pracuje ponad siły czternaście godzin i otępiały, bezwładny wraca na pryczę w obozie, przekonany, że już umarł. Mijają lata, a on pogrąża się w apatii, jego umysł i dusza upodabniają się do ciała. Stają się suche, żylaste, odporne – i unikają każdego zbędnego ruchu, jakby oszczędzając się na przyszłość. Kiedy leży na pryczy, nie myśli, nie tęskni, nie liczy dni, nie wspomina kobiet, domu, nie czeka na paczki (których mu i tak nikt nie przysyła) i nie marzy o amnestii, nie ma żadnych nadziei ani pragnień. Staje się zwierzęciem. Kuli się pod ciosami, które wymierzają mu żydowscy strażnicy, i nie czuje do nich nienawiści. Nie boi się ich, traktuje bicie i szykany tak, jak prawdziwi ludzie w prawdziwym świecie traktują drobne niedogodności, wynikające chociażby z pogody. Czy ktoś nienawidzi deszczu? Nie ma przyjaciół, nie ma wrogów.
Na pryczy obok numeru trzydwaosiemdwadziewięć, który kiedyś był Bogislavem, kładzie się nowy więzień, niski i wątły, w grubych okularach w rogowej oprawie. Jestem ksiądz Smollka. Ich bin Priester Smollka . Je suis prêtre Smollka . Przedstawia się po kolei w paru językach, powoli, nie dostrzegając żadnej reakcji w oczach towarzysza. Trzydwaosiemdwadziewięć nie czyni nawet gestów, jakie robi człowiek, kiedy chce uwolnić się od czyjegoś towarzystwa. Nie odwraca się demonstracyjnie na drugi bok, nie unika wzrokowego kontaktu. Nie zrywa się z pryczy i nie wali nowego więźnia pięścią w twarz, żeby pokazać mu, kto tu rządzi. Po prostu, ma swój mur, którego nikt nie przebije. Nikt.
Читать дальше