– Janek, otwórz mi, wiem, że tam jesteś, widzę cię przez okno! – krzyknął.
Młodszy Trzaska dalej tkwił przy stole, wpatrzony w ścianę. Andrzej dzwonił i łomotał do drzwi, hałasując niemiłosiernie.
Rumor zwrócił uwagę młodzieńców, którzy właśnie wychodzili z kościoła. Widząc dobijającego się do drzwi plebanii człowieka, zawrócili, i zamiast opuścić kościelny dziedziniec główną bramą, skierowali się w boczną dróżkę, aby przejść koło fary. Andrzej zauważył ich dopiero, kiedy najroślejszy z trójki zapytał zaczepnie, wysokim, kogucim głosem, lekko rozedrganym już adrenaliną:
– Co tak klupješ, mamlaśe, do tych dźwjyřy ? 1
Andrzej rzucił przez ramię:
– Nie twój interes, hanysie. – I dalej dzwonił i łomota! do drzwi.
– Suchej, gorolu jedyn, dej lepi kśyndzowi pokůj, bo śe poradzymy znerwować zaroski . 2– Chłopak nie odpuszczał. Trzaska odwrócił się w stronę obrońców wikarego i warknął:
– Gnojku, nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy, bo ci ten nos ujebią, rozumiesz? To mój brat jest i zamierzam go stąd zabrać. Wypierdalać, już!
Na takie dictum chłopcy, zdecydowani bronić swojego księdza przed każdą agresją, ryknęli zachęcające „ Lyj gorola, Stańik !" i rozstąpili się na boki, robiąc Stanisławowi miejsce do rozwinięcia ataku. Ten, speszony, rozejrzał się i zrozumiał, że od animuszu, z jakim zaatakuje intruza, zależy jego prestiż. Zsunął więc szybko kurtkę z ramion, rzucił ją w usłużne ręce kamrata i ruszył w kierunku Andrzeja. Kiedy był na schodach, zewnętrzna krawędź stopy Trzaski uderzyła Stanisława z impetem w twarz, w profesjonalnie wymierzonym yoko-geri. Stańik poleciał w tył, bez przytomności, a krew zalała mu twarz, jeszcze zanim głucho jęknęły plecy w zetknięciu z betonem. Kamraty Stasia, chociaż mieli wielką ochotę do ucieczki, wstydzili się siebie nawzajem i zaatakowali. Brak pośpiechu był dobrym wyborem, bo Richat zdążył osłonić głowę przed kopnięciem i chociaż i tak poleciał w tył, to w tym samym momencie Zefel rzucił się na tę nogę, na której Trzaska właśnie stał, kopiąc Ryszarda, i szarpnął ją energicznie. Andrzej stracił jedyny punkt podparcia dla reszty ciała i plasnął pośladkami o najwyższy schodek. Odgłos uderzenia zlał się w jedno z grzmotnięciem pięści – nawykła do štyla od ryla, pyrlika a kilofa 1 robotniczo-chłopska prawica spadła na inteligencką, warszawską szczękę. Trzaska, zamroczony, zdołał tylko odepchnąć napastnika. Zbierał się właśnie do odparcia kolejnego ataku, plując krwią z rozciętych warg, kiedy otworzyły się drzwi i wyjrzał z nich ksiądz Janeczek.
– Zostawcie go, chłopcy, to mój brat. Idźcie do domu – powiedział.
Andrzej stał, opierając się o barierkę i ocierając krew. Napastnicy popatrzyli po sobie, unieśli odzyskującego przytomność Stasia i podpierając go ramionami, jęli się oddalać, rzucając starszemu Trzasce złowrogie spojrzenia. Andrzej odprowadził ich wzrokiem i odetchnął dopiero wtedy, kiedy minęli spokojnie jego zaparkowaną pod bramą alfę.
– Wracaj do Warszawy, Jędrek. Nic tu po tobie – rzekł wikary.
– Jasiu, co ty mówisz… Chodź, pogadamy. – Andrzej odwrócił się i chciał wejść na plebanię, ale stanął, bo ksiądz Janeczek zagradzał mu drogę, wypełniając swoją chudą sylwetką wąską szczelinę, jaką pozostawił, otwierając drzwi.
– Nie, Jędrek. Wracaj do Warszawy – powiedział dobitnie. Starszy Trzaska stał przed bratem bezradny. Ocierał usta, pokrwawił już sobie cały mankiet koszuli i wiedział, że nie może przecież po prostu przemocą wepchnąć brata do środka, wejść za nim, posadzić go przy stole i pogadać, chociaż w każdej innej sytuacji uciekłby się do takiego właśnie zdecydowanego rozwiązania.
– Jasiek, daj spokój… Pogadajmy, proszę cię.
– Nie, Jędrek. Nie mamy o czym gadać. Wracaj do Warszawy, już – odpowiedział mu wikary z mocą i Andrzej nagle zrozumiał, że nic tu po nim. Nic nie zdziała. Janek odszedł bez pożegnania. Szczęknęła zasuwka, zagrzechotał zamek i Jędrek stał znowu przed zamkniętymi na głucho drzwiami. Splunął jeszcze raz krwią w krzaki i poszedł do samochodu. Odjechał, ze wściekłości cisnąc gaz do dechy i rycząc wchodzącym na wysokie obroty silnikiem, odprowadzany złym spojrzeniem wspartego na ramionach kolegów Stanisława, zwanego Stańikjym, któremu ciągle kręciło się w głowie.
Wysłużony passat podskakiwał na wybojach ulicy Rybnickiej i ksiądz Marcin Wielecki miał trudności z utrzymaniem laptopa na kolanach. Nie dało się już jechać szybciej, amortyzatory volkswagena skrzypiały i tłukły się, kiedy kierowca zaliczał jedną wyrwę w asfalcie po drugiej.
– Władek, pospiesz się, do cholery! – rzucał co chwila ksiądz Wielecki, kiedy wzrok zaczepił mu się o zegarek w dolnym rogu komputerowego ekranu. Kierowca robił, co mógł, ale kiedy tylko minęli zjazd na autostradę, utknęli w korku. Kapłan złożył laptop i wyszedł z samochodu, wspiął się na krawężnik i próbował dojrzeć, co jest przyczyną zatoru – jednak nieruchomy sznur samochodów ciągnął się daleko, aż po zakręt. Ksiądz ze złości kopnął oponę passata, kierowca wzruszył ramionami. Po chwili opuścił szybę.
– W radiu mówią, że wypadek był, proszę księdza. I że to jeszcze potrwa z godzinę co najmniej.
Wielecki spojrzał w niebo i podjął decyzję.
– Idę na piechotę. Zaparkuj potem pod kurią, idź sobie na jakiś obiad, ale bądź pod komórką.
Spakował laptop do plecaka i szybkim krokiem ruszył wzdłuż sznura samochodów, wzbudzając radość kierowców – pokazywali sobie palcami dziarsko maszerującego wysokiego, brodatego księdza w sutannie, birecie i z plecakiem. Nie przejmował się tym wcale, zadzwonił do księdza Rafała, donosząc, że będzie za czterdzieści minut, i szedł.
W końcu dotarł do kurii, wpadł zziajany do środka, ksiądz Rafał już czekał. Wielecki rzucił mu płaszcz i biret, wysupłał komputer z plecaka i wbiegł po schodach, przesadzając po trzy stopnie na raz. Przed drzwiami zatrzymał się na chwilę, przygładził ręką potargane włosy, nacisnął powoli klamkę, tak by nie zaskrzypiała – ta odezwała się przeciągłym jęknięciem. Popchnął drzwi i sopran klamki uzupełnił donośny alt suchych zawiasów. Wielecki zamknął oczy, odetchnął głęboko i wszedł do środka.
W sali konferencyjnej gliwickiej kurii zebrał się kwiat polskich następców apostołów. Zjechali prawie wszyscy biskupi ordynariusze, wyłączywszy tych, którym przeszkodziły w tym nadzwyczajne obowiązki lub choroba – ci wysłali swoich sufraganów. Byli książęta Kościoła, jeszcze nie tak dawno wybierający namiestnika Chrystusa na ziemi, wrzucając kartki, które przemieniły się w biały dym nad Watykanem. Byli arcybiskupi znani z telewizji, ulubieńcy dziennikarzy, którzy mieli coś do powiedzenia na każdy temat, i byli ci, których na ulicy nikt by nie poznał, chociaż w istocie rządzili Kościołem w Polsce.
Wszyscy już siedzieli przy długim prostokątnym stole, na którym zapobiegliwi księża obsługujący konferencję ustawili wodę mineralną, ciastka i owoce.
Ksiądz Marcin uśmiechnął się przepraszająco, najciszej jak umiał zajął miejsce przy stole, rozłożył laptop i zaczął szarpać się z kablami od zasilania i multimedialnego projektora, usiłując podłączyć do komputera rzutnik.
Biskup gliwicki, bezpośredni przełożony Wieleckiego, zgromił go wzrokiem, wstał, odchrząknął i zaczął:
Читать дальше