Siedziała w swoim krześle nieubłagana i bezlitosna, patrząc na pogrążoną w rozpaczy postać w purpurze.
– Kochałam cię, Ralphie, ale nigdy nie byłeś mój. Wszystko, co miałam z ciebie, było kradzione. Tylko Dane był tą jedną częścią ciebie, którą mogłam mieć. Przysięgałam, że nigdy się nie dowiesz, że nie dam ci szansy odebrania mi go. Tymczasem on sam ci się oddał, dobrowolnie. Nazywał cię ideałem kapłana. Wiesz, jak się z tego uśmiałam! Za nic jednak nie chciałam ci dać tej broni, nie mogłeś wiedzieć, że on jest twój. Teraz jest inaczej! Teraz to już nie ma znaczenia. Nie należy do nas. Należy do Boga.
Kardynał de Bricassart wynajął prywatny samolot w Atenach. On, Meggie i Justyna sprowadzili Dane'a do domu, do Droghedy. W samolocie żywi siedzieli w milczeniu, zmarły leżał w ciszy, nieczuły już na potrzeby tego świata.
Muszę odprawić mszę, to rekwiem dla mojego syna. Kość z mojej kości, krew z mojej krwi. Tak, Meggie, wierzę ci. Kiedy oprzytomniałem trochę, uwierzyłem – nawet bez twoich przysiąg. Vittorio wiedział od chwili, gdy zobaczył go po raz pierwszy, a ja, w głębi serca, też zapewne wiedziałem. Twój uśmiech z jego ust, wtedy za krzakiem róż. Ale oczy moje, miałem takie same, kiedy byłem chłopcem. Fee wiedziała. Anne Mueller wiedziała. Ale nie ja, mężczyzna. Nie zasłużyłem na to, by mi powiedziano. Tak myśli każda kobieta i kryje swoje tajemnice, mszcząc się a to, że Bóg nie uczynił jej na swoje podobieństwo. Vittorio wiedział, ale to kobieta w nim kazała mu milczeć. Słodka zemsta.
Powiedz no, Ralphie de Bricassart, otwórz usta, uczyń rękoma znak błogosławieństwa, rozpocznij śpiew za duszę zmarłego. Za twojego syna, którego kochałeś bardziej niż jego matkę. Tak, bardziej! Był bowiem tobą w doskonalszej formie.
– In Nomine Patris, et Filii, et Spiritus Sancti…
Kaplica była wypełniona. Wszyscy, którzy mogli być obecni, byli tam. King, O'Rourke, Davies, Pugh, MacQueen, Gordon, Carmichael, Hopeton. I wszyscy Cleary'owie, ludzie z Droghedy. Nadzieje zniweczone, światło zgaszone. W wielkiej trumnie leżał ksiądz Dane O'Neill, obsypany różami. Dlaczego zawsze, gdy wracał do Droghedy, kwitły tu róże? Był październik, wiosna w pełni. Oczywiście, że kwitły.
– Sanctus… Sanctus… Sanctus…
Mój Danie, mój piękny synu. Tak jest lepiej. Nie chciałbym, byś doszedł do tego, do czego ja doszedłem. Nie wiem, czemu odmawiam modlitwy za ciebie. Nie potrzebujesz ich, nigdy nie potrzebowałeś. Czego ja szukałem po omacku, ty wiedziałeś instynktownie.
– Ite, Missa est… Requiescant in pace…
Przeszli przez trawnik, wzdłuż eukaliptusów, róż, sumaków, na cmentarz. Śpij, Danie, tylko wybrańcy Boga umierają młodo. Czemu ich żałujemy? Są przecież szczęśliwi, że odeszli tak szybko. Może to właśnie jest piekło, długi wyrok w ziemskiej niewoli. Może cierpimy nasze piekła żyjąc…
Dzień chylił się ku końcowi, żałobnicy odeszli, mieszkańcy Droghedy poruszali się po domu jak cienie, unikając siebie nawzajem. Kardynał Ralph spojrzał na Meggie i nie mógł spojrzeć po raz drugi. Jean i Boy Kingowie zawieźli Justynę na popołudniowy samolot do Sydney, w nocy miała połączenie do Londynu. Nie przypominał sobie, by usłyszał jej niski czarujący głos, by widział jej dziwne jasne oczy. Od czasu, gdy spotkała go z Meggie w Atenach, do wyjazdu z młodymi Kingami była jak nieobecna. Czemu nie zawiadomiła Rainera? Czemu nie chciała mieć go przy sobie? Przecież wiedziała, jak bardzo ją kocha. Dziwni byli ci ludzie z Droghedy. Unikali współczucia, woleli cierpieć w samotności.
Po nietkniętym obiedzie tylko Fee i Meggie siedziały z kardynałem w salonie. Milczeli, zegar na marmurowym kominku tykał głośno, a oczy na portrecie Mary Carson wyzywająco patrzyły na portret babki Fee. Fee i Meggie siedziały razem na sofie, lekko dotykając się ramionami. Nie pamiętał, by kiedykolwiek w dawnych czasach były sobie tak bliskie. Ale nie mówiły nic, nie patrzyły na siebie, ani na niego.
Starał się zrozumieć, gdzie popełnił błąd, ale za wiele było błędów i w tym tkwił problem. Pycha, ambicja, pewien brak skrupułów. I rozkwitająca miłość do Meggie. Nie znał tylko owocu tej miłości. Czy sprawiłoby to jakąś różnicę, gdyby wiedział, że Dane jest jego synem? Czy mógłby kochać go jeszcze bardziej? Czy poszedłby inną drogą, gdyby wiedział, że ma syna? – Tak! – krzyczało serce. – Nie! – drwił jego umysł.
– Czynił sobie gorzkie wyrzuty. Był głupcem! Powinien był wiedzieć, że Meggie nie była w stanie wrócić do Luke'a. Powinien był od razu się domyślić, czyim dzieckiem był Dane. Taka była z niego dumna! Nic więcej od ciebie mieć nie mogłam – tak powiedziała w Rzymie. A zatem, Meggie… W nim miałaś wszystko, co najlepsze we mnie. Słodki Boże, Ralph, jak mogłeś nie domyślić się, że on jest twój? Powinieneś był zobaczyć to, gdy przyjechał do ciebie jako dorosły mężczyzna, jeśli nie wcześniej. Ona na to czekała. Gdybyś zobaczył, padłaby przed tobą na kolana. Lecz ty byłeś ślepy. Nie chciałeś widzieć, kardynale de Bricassart. Chciałeś godności i zaszczytów bardziej niż jej, bardziej niż własnego syna!
Pokój wypełnił się cichymi okrzykami, szeptami, szmerami, a zegar bił w rytmie jego serca. I nagle coś się zmieniło. Czy to on zgubił rytm? Meggie i Fee rozpływały się w jakiejś nierzeczywistej mgle, widział ich przestraszone twarze, lecz nie słyszał, co mówią do niego.
– Ach! – wykrzyknął zrozumiawszy.
Prawie nie czuł bólu, otoczyły go ramiona Meggie, odwrócił się, by spojrzeć w jej oczy. Starał się powiedzieć „Przebacz” i zobaczył, że przebaczyła mu już dawno. Wiedziała, że otrzymała od niego wszystko, co najlepsze. Chciał jeszcze powiedzieć coś serdecznego i mądrego, żeby pocieszyć ją na wieki, ale zrozumiał, że to też niepotrzebne. Ona umiała znieść wszystko. Więc zamknął oczy i jeszcze raz, ostatni raz, poczuł zapomnienie w Meggie.
CZĘŚĆ SIÓDMA: JUSTYNA 1965-1969
O śmierci kardynała de Bricassart Rainer dowiedział się z gazety, którą czytał w swoim biurze popijając poranną filiżankę kawy. Polityczne burze ostatnich paru dni nareszcie ucichły i Rainer z przyjemnością zajął się czytaniem prasy, myśląc też o bliskim spotkaniu z Justyną. Nie przejmował się jej milczeniem. To było dla niej typowe. Nie chciała się po prostu przyznać, jak bardzo jest z nim związana.
Zapomniał o Justynie, gdy przeczytał o śmierci kardynała. Dziesięć minut później siedział już za kierownicą mercedesa. Biedny stary Vittorio – będzie taki osamotniony. Rainer uznał, że dotrze szybciej do Watykanu własnym wozem niż samolotem, biorąc pod uwagę jazdę na lotnisko i czekanie na lot. Poza tym wolał działać pozytywnie i mieć nad sprawami kontrolę. Dla człowieka takiego jak Rainer było to niepomiernie ważne.
Kardynał Vittorio opowiedział całą historię, zbyt przejęty, by zastanawiać się, czemu Justyna nie poinformowała Rainera o śmierci Dane'a.
– Przyszedł do mnie i spytał, czy wiedziałem, że Dane był jego synem – mówił kardynał łagodnym głosem, głaszcząc delikatnymi dłońmi ciemnoszary grzbiet Nataszy.
– I co Wasza Eminencja na to?
– Powiedziałem, że się domyślałem. Cóż mogłem więcej powiedzieć? Ta jego twarz, ta twarz!
– Oczywiście, to go zabiło. Gdy widziałem go ostatnio, wyglądał źle, ale wyśmiał mnie, gdy błagałem, by zasięgnął porady lekarza.
– Bóg tak chciał. Myślę, że kardynał de Bricassart był jednym z najbardziej udręczonych ludzi, jakich znałem. W śmierci znalazł ukojenie, którego za życia nie doznał.
Читать дальше