Eliza Orzeszkowa
Za doliną róż
W kwitnącym sadzie, jak w mlecznéj topieli, stał ten domek stary, szary, trochę krzywy, z jednym kominem i małym gankiem, przed którym siedziały nadęte krzaki piwonii i słały się pulchne drobną zielenią nakrapiane zagony warzywne. Nizki mech, zielony i brunatny, który strzechę domu porastał, blask słońca zmieniał na połyskliwy pyszny aksamit. Nad tą strzechą, z blado-zielonych gałęzi wiązu, idylla ptasich śpiewów wzbijała się pod błękitne niebo; wzdymało ją niekiedy słodkie gruchanie oblatujących komin gołębi, lub przerzynało ostre, długie pianie koguta, którego pióra z za nizkiego płotu, na młodéj trawie podwórka, świeciły purpurą i złotem. Z jednéj strony domku i z drugiéj wił się na znacznéj przestrzeni pas tak samo kwitnących sadów, śród których bliżéj do drogi lub daléj od niéj, większe, mniejsze, starsze, nowsze, stały takie same domki, z takiemi samemi aksamitnemi płachtami mchu na strzechach, gdzieniegdzie ze złocistemi w słońcu łatami świeżéj słomy. Byłoich kilkadziesiąt, a nad każdym prawie podlatywały stada gołębi i płynęły z kominów srebrne wstęgi dymu.
Ale domek pod wiązem, najgłębiéj od drogi cofnięty ku brzegowi wązkiéj, krętéj, z za domków i sadów stalowo pobłyskującéj Swisłoczy, tworzył z nizkiemi płotkami swemi wyosobnioną, w téj szlacheckiéj okolicy, zagrodę, jakby na tle rozległego obrazu wyraźnie odcinający się szczegół.
Tego kwietniowego poranku po raz pierwszy zobaczyłam tę nadświsłocką okolicę i poznałam właściciela téj zagrody. Stał on w sadzie, tuż przy domku, plecami oparty o gruby pień wiązu, w postawie zupełnego spoczynku i spokoju. Wysoki, barczysty, w kapocie, któréj poły opadały na zrudziałe cholewy obuwia, w czworokątnéj czapce, baraniém futrem oszytéj, zdala już wyglądał na silnego wyrobnika ziemi, na oracza i siewcę tych pól szerokich, płaskich, które, miejscami ciemne jak chleb razowy, a miejscami od młodéj runi szmaragdowe, cicho teraz drzemały pod złotym płaszczem słońca. Zdala już widać było, że z pod brwi nawisłych wodził on oczyma po tych polach spokojnie i pogodnie. W nieruchomości jego było coś z pogody i wspaniałości siły, spoczywającéj po pracy. Na jednéj dłoni łokieć opiérał, a drugą trzymał przy ustach krótką fajkę, z któréj ulatujący dym błękitnawy, nad baranią jego czapką czepiał się młodych gałązek drzewa. Kiedy ścieżką pod płotkiem biegnącą, a potém pasem murawy, przez koła zbrużdżonym i sad przerzynającym, zbliżałam się ku niemu, na pozdrowienie moje odpowiedział grzeczném pozdrowieniem i lekkiém podniesieniem nad głową czapki, którą wnet przecież osłonił znowu siwiejące swe włosy i czoło poprzecznemi zmarszczkami zorane. Widok osoby obcéj i nieznanéj nie zmieszal go, nie uradował, ani przykrości mu żadnéj nie sprawił.
Wśród tych płotków, które z zagrody jego czyniły osobne królestwo, pod tém wysokiém drzewem, ręką któregoś z pradziadów zasadzoném, był uprzejmym, ale zupełnie spokojnym. Siwe jego źrenice czyste i błyszczące, z trochą tylko ciekawości przesunęły się po mojéj twarzy, poczém, zaraz gościnnie wskazał spory płaski kamień, tuż przy chropowatéj ścianie domku leżący:
– Proszę usiąść i spocząć – zaprosił.
Fajkę, z któréj popiół wytrząsł, do kieszeni kapoty schował; stopą zadeptał kilka na trawę upadłych iskier. Potém ręce poniżéj piersi złożył i wtedy dopiéro, na tle ciemno-brunatnéj kapoty ku sobie zbliżone, przykuć one musiały do siebie wzrok i uwagę patrzącego, bo wyglądały daleko mniéj na zwykłe ręce ludzkie, niż na symbol lub hjeroglif. Wyglądały one na symbol czegoś potężnego i niezmordowanego, a jednak dziwnie stéranego, wykoszlawionego i zczerniałego; na hjeroglif, który w swych boleśnie połamanych liniach, zawierał jeden z wiekuistych wyrazów ludzkiego losu. Widać było, że z pracowni natury wyszły one kształtne i nawet niezbyt wielkie, ale teraz ze skórą ziemistéj, a tu i owdzie ceglastéj barwy, z żyłami podobnemi do sinych powrozów, z mnóstwem dziwnych blizn i węzłów na palcach, niby plamami wapna bielą paznogci u końców świecących, przypominały one żelazo lemieszy, ostrza kos, twarde grudy ziemi, srogie wichry, upały, zamiecie i długie, długie już przeżyte lata. Wogóle, zblizka wydawał się on daleko starszym niż zdaleka.
Około sześćdziesięciu lat mieć musiał. Reszta wielkiéj, snadź niegdyś siły, utrzymywała mu jeszcze ciało w liniach prostych i wyniosłych, ale poniżéj karku plecy jego były już przygarbione, a oprócz tych fałd, które pod opadającemi na nie siwiejącemi włosy, przerzynały mu czoło, dwie inne, głębokie, rozdzielały ściągłe policzki od oczu z pogodną i czystą źrenicą, aż do ust bladych, trochę filuternie uśmiechających się pod krótkim i jeszcze płowym wąsem.
Kiedy uczynił parę kroków i grzecznie połą kapoty ocierał pył z kamienia, na którym usiąść miałam, spostrzegłam, że stopy jego ciężko i powoli odrywały się od ziemi, i że zbyt krótki oddech grał mu w szerokiéj piersi lekko skrzypiącą chrypką. Jednak nie znać było po nim wcale, aby cierpiał. Plecami znowu oparł się o drzewo, i z filuternym uśmiechem, zapytywał mnie o miasto, z którego przybyłam. W filuterności téj było coś trochę łagodnie urągliwego.
– Przyznam się pani, – mówił, – że mnie, i zrozumiéć nie łatwo, jak ludzie po tych miastach wyżyć mogą. Spojrzawszy, zdaje się, że tam i pięknie, bogato, wesoło; w oknach różne towary błyszczą, na ulicach mnzyczki grają. Ale zato ściski, huki, tłumliwość taka, jakoby gąszcz leśna i nieprzenikniona… A smrody, aż obłoków prawie nie widać! A jeden drugiego ściga, popycha! Żeby tak długo, to człowiek, zdaje się, albo-by ze wszystkiém zgłupiał, albo-by go z pochmurności i smętku nieprzyrodzona śmierć spotkała…
Mówił powoli, z rozwagą, z uśmiechem; gdy wspominał o obłokach, przelotnie spojrzenie ku niebu rzucił. Kiedy, odpowiadając, mówiłam o różnych złych i dobrych stronach życia wiejskiego i miejskiego, parę razy potwierdzająco głową skinął.
– Rzecz to pewna, – zaczął znowu, – że od smętków i trudności nigdzie na tym świecie człowiekowi ubiedz nie można. Głogowe drzewo na wszelkiéj ziemi rośnie, a czy to w mieście czy na wsi, nikomu ptaki same do garści nie lecą. Ale zawsze tu lepiéj. Może to i od uzwyczajenia zależy, że człowiek na wsi, a osobliwie we własnym zaciszku żyjący, nawet w smętku i umęczeniu, łatwiéj sobie pociechę i miłe odpocznienie znajdzie… Czy pani da wiarę, że kiedy ja nieboszczkę żonę swoję utraciłem, i myślałem, że z żalu za nią duszę wyzionę, to mnie ot te drzewo i te ptaszki, co w jego gałęziach śpiewają, i te pólko, które trzeba było codzień to z pługiem, to z broną nawiedzać, przy życiu i rozumie ostać dopomogły?
Trochę zmieszany umilkł.
– Człowiekowi prostemu trudno to wszystko, co czuje, wypowiedziéć, – dokończył; – a osobliwie na starość i język robi się ciężki.
Uważnie, ciekawie przysłuchywał się temu, co o paru wielkich miastach opowiadałam, a gdy umilkłam, zaczął znowu:
– Mało ja o tém wszystkiém wiedziéć mogę, bo, nie wstydząc się, powiem pani, że przez całe życie, dwa razy tylko przyszło mi prawdziwe miasto nawiedzić, raz w kawalerskich jeszcze czasach z fantazyi i ciekawości, drugi raz, z chorą żoną, do doktorów. Do miasteczek często gęsto jeździć wypada, to na targ albo kiermasz, to za różnemi tam interesami, do kościoła téż uczęszczam, krewnych nawiedzam, ale to wszystko w blizkości o milę, o dwie, najwięcéj zaś kiedy o trzy… A daléj, to tylko dwa razy w życiu swojém wyjeżdżałem. Nieboszczka moja żona do Ostrejbramy piechotą chodziła; ja nie. Mnie i tu do Pana Boga pomodlić się dobrze: czy to w polu, czy pod tém drzewem, czy téż kiedy rankiem jutrzenka z nad wody wychodzi, a ptactwo i żywioł wszelki po swojemu Pana chwalić zaczyna.
Читать дальше