Eliza Orzeszkowa
Szara dola
Ilekroć pamięcią przenoszę się w najodleglejsze lata dzieciństwa mego, przed oczyma memi, wśród najdroższych mi i najpiękniejszych wspomnień i obrazów, migoce zawsze biały, szeroki, tu i ówdzie zielenią porosły szlak drogi pocztowéj. Jak inni rodzą się nad brzegami rzeki jakiéjś, tak ja urodziłem się nad brzegiem téj drogi. Biegła ona wzdłuż wielkiego cienistego ogrodu, zdobiącego dwór wiejski rodziców moich, po obu stronach jéj rosły gęsto sadzone i bardzo już stare, więc wysokie i rozłożyste, brzozy, jarzębiny, klony i balsamiczne topole, a za drzewami żółciały pola, równe, rozległe, i perliły się wilgocią nizkie łąki, których wiecznie omglone skraje spływały z dalekim borem, kreślącym pod samém już niebem wielkie, siniejące półkole.
Drzewa przydrożne były wysokie i rozłożyste, ale droga była tak szeroką, że wierzchołki ich nie stykały się ze sobą wcale; owszem, pomiędzy niemi wysoko biegła wielka wstęga nieba, jakoby druga droga zwieszona nad tą, która sunęła po ziemi. W dniach pogody wstęga ta, ujęta w ramy gęstych, zielonych gałęzi, błękitną była i usianą ognistemi iskrami. Niekiedy żeglowały po niéj szybko gromady białych puszystych obłoków; niekiedy téż, w niepogodę, stawała się ona szarą i wyrzeźbioną w ciemne garby i wgłębienia chmur wielkich a leniwych; nocami zaś, oddalona zda się w niedościgłe okiem wysokości, stroiła się w gwiazdy, lub czarna, posępna, niema, wyglądała jak wejście do zwróconéj otworem ku ziemi niezgłębionéj otchłani. Po jednéj stronie, daleko, pod samym już skrajem widnokręgu, wznosiły się codziennie o zachodzie słońca zamki ogniste. Wierzchołki ich, umalowane purpurą i fioletem, rzucały na drogę łuny różowe, a złote podnóża rozlewały po polu morze blasków, które obijało się o stopy drzew przydrożnych i na każdém ich liściu składało iskrę. Północna zato strona drogi stanowiła z zachodnią sprzeciwieństwo zupełne. Tam, w najpogodniejsze nawet wieczory letnie, mglisto było i posępnie; pomiędzy dwoma rzędami drzew zwisał szmat nieba, głęboki a bezpromienny, niby zasłona, okrywająca daleką jakąś a tajemniczą krainę smutku, cieniów i milczenia.
Piękna droga ta, poważna i milcząca niekiedy, bywała téż często ożywioną wielce i ludną. W porze bowiem, w któréj koleje żelazne nie istniały jeszcze w kraju naszym, stanowiła ona główną arteryą komunikacyjną, przerzynającą wśród pól, wzgórz, lasów, miast i wiosek łono kilkuset milowéj przestrzeni, i dwoma końcami swemi dotykającą dwóch stolic. W dzień téż, czy w nocy, nie było prawie godziny jednéj, w któréj-by nie rozlegały się wśród niéj dzwonki pocztowe, turkoty kół, rżenie koni i gwary głosów ludzkich.
Było tam tedy miejsce pewne, tuż naprzeciw ogrodu naszego położone, gdzie rozstępowały się, gęsto gdzieindziéj rosnące, drzewa przydrożne, a śród dość znacznéj, wolnéj od nich przestrzeni, wznosiła się stacya pocztowa.
Był to dom niewielki, śnieżysto biały, z gontowym dachem, z kilku dużemi widnemi oknami, z gankiem, wspartym na czterech słupach i z dwóch stron ocienionym kratą zieloną, po któréj wiły się biało i liliowo kwitnące powoje. Nizkie zielone sztachety, za któremi wzrastały grube krzaki bzów, róż i jaśminów, oddzielały dom ten od drogi, po drugiéj zaś stronie jego znajdowało się wielkie podwórze, otoczone stajniami i wozowniami, a z jednéj strony dotykające dość obszernego ogrodu, który był na-pół warzywnym, na-pół owocowym. Daléj, o paręset kroków od pocztowego budynku, ogródkami otoczone stały nad brzegiem drogi domki pocztylionów i rzemieślników różnych; w cieniu kilku grusz dzikich, nigdy niegasnącemi, czerwonemi połyski błyskała kuźnia; za kuźnią zaś szkliła się, głębokim rowem z drogą rozdzielona, duża sadzawka, na któréj nieruchomą powierzchnią, wypływały rozstrzępione kielichy i długie, wązkie liście roślin wodnych, a u któréj brzegów siadywały żony pocztylionów i rzemieślników, pralnikami głośno o toń spokojną bijąc, dzieci czepiały się po kalinowych krzakach, a smutne brzozy płaczącemi gałęźmi muskały wilgotną murawę.
Wszystko to razem stanowiło rodzaj osady, porządnie zabudowanéj, ludnéj, czynnéj i ruchu pełnéj. Ale za sadzawką z jednéj strony, a ostatnim domkiem z drugiéj, rozpoczynały się znowu dwa gęste, wysokie szeregi brzóz, klonów i topoli, a śród nich biała droga, samotna już znowu, poważna i cicha, sunęła daléj ku téj stronie północnéj, gdzie nie strzelał nigdy promień żaden, a niebo spływało ku ziemi, ciężkie, szare, smutne.
Owóż, z obrazem pocztowéj stacyi i wszystkiego, co ją otaczało, w pamięci mojéj wiąże się ściśle wspomnienie człowieka, który, gdy tylko śród drogi zajęczał dzwonek i zaturkotały koła, zjawiał się na ganku białego domku, w mundur z błyszczącemi guzami urzędowo opięty i całą postać swą do urzędowéj sztywności i powagi nastrajający widocznie, ale zawsze bez powodzenia najmniejszego.
Był to nadzorca stacyi – Piotr Żminda.
Odkąd zapamiętać mogłem samego siebie, pamiętałem téż i Piotra Żmindę; objął on bowiem stanowisko swoje nieco przed mojém przyjściem na świat, a gdy miałem czternaście lat wieku i bawiłem się raz w pocztowym ogródku z młodszą o wiele córką Żmindy, Salusią, słyszałem, jak mówił on raz do żony rymarza, agrest z krzaków obierającéj:
– Ot, czy wié pani Jerzowa, że dziś to już wypada piętnastoletnia rocznica przyjazdu mego tutaj!
Na co pani Jerzowa, podnosząc z nad agrestów twarz pucołowatą i uśmiechniętą, odparła z ogromném zdziwieniem:
– Być nie może! a ot zdaje się, jakby to wczoraj było!
Potém zaś dodała.
– Daj Boże drugich piętnastu razem doczekać!
– Daj Boże! – zwykłym sobie, powolnym sposobem, odpowiedział Żminda; poczém zaraz, odrywając wzrok od wielkiéj georginii, którą lubując się widocznie, z nadzwyczajną starannością podpierał i podlewał, spojrzenie swe zatrzymał na złotowłoséj główce Salusi, w téj chwili właśnie zajętéj wraz ze mną okładaniem kamuszkami fantastycznego jakiegoś klombu i, uśmiechając się, rzekł:
– Za piętnaście lat! ho, ho! moja pani Jerzowa! wiele wody przez ten czas upłynie! moja Salusia będzie już pewno zamężną!
– Pewno – potwierdziła pani Jerzowa i dodała – da Pan Bóg, że i wnuki już będą!
Na te słowa Piotr Żminda, który pod stopy georginii swych lał z konwi perlisty strumień wody, uśmiechnął się tak już widocznie i tak rozpromienionemi oczyma w przestrzeń spojrzał, że, jakkolwiek jeszcze byłem dzieckiem, pomyślałem sobie, iż musiał się czegoś bardzo ucieszyć.
– Tak, tak! pani Jerzowa – mówił daléj, nachylając się i wyrywając z klombu niepotrzebną jakąś trawę – może Bóg pozwoli, że będę kiedyś dziaduniem!
Przy ostatnim wyrazie zaśmiał się głośno. Kobieta, zrywająca agrest, zawtórowała mu śmiechem i, coraz daléj zagłębiając się w kolczate krzaki, zawołała:
– Widzi mi się, że jegomość będziesz już wtedy dobrze stary!
Żminda wyprostował się.
– Stary? – powtórzył – a no, tak! za piętnaście lat będę miał coś więcéj, niż sześćdziesiątkę! To i cóż? albo to taki wielki strach na starość? Kiedy człowiek uczciwie całe życie przebył i nic złego na sumieniu nie ma, to i siądzie sobie, siwiuteńki jak gołąb’, u ciepłego pieca, a córka i zięć usługiwać mu będą. Wnuków tylko na kolanach trzymaj, cacka im z drzewa strugaj i pilnuj, aby które nosa sobie gdzie nie stłukło. To w zimie. A w lecie… człek sobie na słonko wylezie i, ot do tego drzewa, które sam sadził i wyhodował, stare plecy przyparłszy, pacierze za dzieci mówić będzie…
Читать дальше