Ostateczna katastrofa, jakiéj uległ, była już tylko ścisłą konsekwencyą wszystkiego, co ją poprzedziło. Każdy człowiek, żyjący tak, jak on żył, może nie popełnić zbrodni, tak, jaki może ją popełnić. Kula, staczająca się z pochyłości, może nie wpaść w przepaść tak, jaki może w nią wpaść. Zależy to już wyłącznie od wypadku, od tego, czy wśród drogi, którą przebywa, znajduje się rozdół, albo nie znajduje; jeżeli jednak znajduje się, stanąć nad krawędzią jego ona nie może, i niesiona siłą rozpędu, musi być posłuszną przypadłościom drogi, którą przebywać zaczęła. Genealogia zbrodni młodego Kalińskiego ułożyła się w méj myśli porządkiem następującym: tam, gdzie jest natura ognista, żądz i namiętności pełna, a niéma woli, rozumu i czynnéj działalności ku dobrze określonym skierowanych celom, tam musi być życie burzliwe, niesforne i nieporządne; gdzie życie jest nieporządne, muszą być orgie; gdzie są orgie, muszą być spory i kłótnie; a gdzie są spory i kłótnie zabójstwo być może.
Gdyby laska młodego chłopca nie miała na sobie żelaznego nagłówka, wypadek cały byłby tylko karczemną burdą; nie ten przecież kawał metalu spowodował zbrodnią, ale nastrój, miejsce i towarzystwo, umożebniające, z konieczności niejako wywołujące – burdę.
Podniosłem oczy i spotkałem się z utkwioném we mnie spojrzeniem więźnia. Spojrzenie to, jak i cała twarz jego, posiadały wyraz, jakiego nie spostrzegłem w nim wprzódy. Była w nim dziwna łagodność, rodzaj rzewnéj nieledwie czułości.
– Jaki pan jesteś dobry! – zawołał z cicha, – jak mi dobrze, że zwierzyłem się panu, że zrzuciłem z serca ten kamień rozpalony, który na niém leżał, odkąd po raz piérwszy skłamałem przed sądem! Jestem pewny, czuję, że pan mi źle nie życzysz…
Więcéj, niż kiedy, pojąłem w téj chwili, że wszystkie słowa, jakie słyszałem o węźle, wiążącym ludzi z ludźmi, najmniéj choćby znanymi i najsrożéj występnymi, nie są czczym sentymentalizmem ani bezsensownym frazesem. Uczułem w sobie drganie braterskiéj litości nad tém nieszczęsném, zgubioném dzieckiem.
Pochyliłem się ku niemu i spytałem go łagodnie:
– Powiédz mi, czy nikt nigdy nie mówił ci o wielkich obowiązkach, jakie człowiek spełnić powinien na ziemi, o potrzebie panowania nad sobą, o konieczności pracy, o czystości myśli, rąk i sumienia? Czy nikt ci o tém nie mówił nigdy?
Patrzał na mnie oczyma, które czułość i łagodność uczyniły w téj chwili dziwnie spokojnemi i przezroczystemi.
– Nikt, – odpowiedział z cicha.
– Czy wcale a wcale nie wiedziałeś o tém, że uczuć twoich, czynów twoich, rozumu twego, wymaga od ciebie kraj twój i ziomkowie twoi?
Tym razem żywsze światło zamigotało mu w źrenicach.
– Słyszałem o tém, ale nie rozumiałem dobrze, co to ma znaczyć.
– I nikogo, – ciągnąłem, – nikogo nie kochałeś tak bardzo, tak silnie, aby miłość ta ustrzegła cię od złego? ani ojca, ani matki, ani brata, ni sióstr?
Wstrząsnął przecząco głową i rzekł:
– Nikogo!
Powstałem z miejsca, czując, że w oku mojém łza żalu pali się i wysycha w ogniu oburzenia.
Późno już było. Dozorca parę razy zajrzał do izby. O zapadającym zmroku musiano zamykać turmę.
Pożegnałem młodego więźnia, a gdy szedłem bramą ku wrotom, otwierającym się na ulicę miasta, widziałem, jak, stojąc w drzwiach parlatoryum, ścigał mię spojrzeniem.
Przestąpiłem próg więzienny z gorącą głową i ciężkiém sercem.
Los młodego Kalińskiego rozstrzygać się miał na posiedzeniu sądowém za dni ośm, czy dziewięć, a ja nie mogłem utworzyć stanowczego planu obrony więźnia, którego jednak postać i przeznaczenie tkwiły wciąż w méj pamięci. Była to jedna z najtrudniejszych praktyk, jakie spotkałem kiedykolwiek w ciągu niezbyt wprawdzie długiéj jeszcze méj karyery. Że był on sprawcą zbrodni, o którą go obwiniano, o tém, wobec własnego wyznania jego, wątpić nie mogłem, wyznanie to jednak musiało pozostać tajemnicą, z któréj przed sądem nie wolno mi było czynić użytku żadnego. Trwając przecież przy zaprzeczeniu faktowi, usunąć nie mogłem od przestępcy dowodów, świadczących jasno o dopełnionéj przez niego winie, tylko, że wina ta daleko sroższą i groźniéjszą dla niego przybierała postać, niż-by to było wtedy, gdyby cała historya przedstawioną być mogła w istotném jéj świetle. Prawo karne ogromną czyni różnicę pomiędzy zabójstwem, dokonaném w przystępie gniewu, lub w celu obrony osobistéj, a takiém, które dopełnioném zostało z zamiarem rabunku i kradzieży.
W istocie rzeczy Kaliński popełnił zbrodnię w chwili bezprzytomnego prawie uniesienia, i odpierając zadawane mu przez przeciwnika razy; ale pieniądze, znalezione przy nim, a ilością swą odpowiadającą tym, które widziano przedtém u szulera, nadawały jéj pozór taki, który musiał spowodować dla niego karę najcięższą. Moralne znaczenie występku zmieniało się téż ogromnie, według piérwszych lub drugich pobudek, jakim przypisać go miano. Gdyby można było udowodnić nieodparcie, że Kaliński znalezionych przy nim pieniędzy nie zdobył na zwłokach swéj ofiary, ale miał je zkąd inąd, miara wstydu i hańby zmniejszoną by dla niego była tak, jak surowość i trwanie pokuty. Tu jednak zachodziły trudności niezmierne. Dowieść, że zabity człowiek używał do gry kart fałszowanych, które właśnie wznieciły spór tak fatalnie zakończony, nie było najmniejszego sposobu; wszyscy bowiem świadczący w sprawie najmocniéj interesowani byli w tém, aby zakrywać brudne i występne rzeczy, dziejące się w miejscu, w jakiém przebywali.
Gospodyni zakładu była siostrą zabitego, goście jéj – jego przyjaciółmi i towarzyszami. Zabłąkany wśród mało-miasteczkowego motłochu, syn szlacheckiego dworu, był dla nich przedmiotem wyzyskiwania, lub rachuby, zasadzającéj się na spodziewaném jego dziedzictwie. Był on w tém gnieździe oszustów ptakiem obcym, na którego, gdy upadł, rzucili oni ślinę i kamienie dla własnéj obrony, przez skrytą może zawiść, ze zjadliwą radością.
Położenie moje było trudne. Nie mogłem, nie powinienem był biernie zgodzić się z tém, aby człowiek, którego obronę powierzało mi prawo, sądzony był za występek całkiem innéj natury, niż ten, który popełnił istotnie. Jedyny przecież dowód, mogący odsłonić, a przynajmniéj znacznie dopomódz do odsłonięcia prawdy, spoczywał w ręku kobiéty, bynajmniéj nieusposobionéj do złożenia go w ręce moje lub czyjekolwiek. Bez jéj zaś w tém współudziału, wszelkie twierdzenia moje pozostawać musiały gołosłownemi, a więc bezowocnemi. Nie myślałem téż ich używać, jako rzeczy, któréj prawo nie uwzględnia, a więc któréj prawnik bez śmieszności użyć nie może. Gdyby Dzięcierska skłonioną być mogła do wyznania prawdy… myśl ta błysnęła mi jak nić przewodnia, według któréj kierować bym się mógł daléj po trudnéj, lecz obowiązkowéj dla mnie, drodze bronienia, winnego zapewne, lecz mniéj winnego, niż o tém świadczyły pozory, człowieka. Gdzie jednak i jakie były środki ku zmiękczeniu i wzruszeniu kobiety, rozjątrzonéj i w ukryciu prawdy mocno zainteresowanéj? Nie powinnyż-by myśléć nad tém osoby najbliższe nieszczęsnemu chłopcu; ojciec jego, matka? nie powinniż-by dołożyć starań, aby syn ich nie został nieszczęśliwszym, niż na to zasłużył? Położenie ich społeczne, zarówno jak boleść ich rodzicielska, mogły-by zaimponować kobiécie, trzymającéj w swych ręku główny węzeł losu ich syna, lub wzruszyć ją, i ze słowami prawdy na ustach przed sąd przywieść. Prawo nie wzbraniało im tego, sumienie nakazywało to uczynić, serce nakazywać-by powinno…
Читать дальше