Aprasz i dziewczyna, czasem dzień cały dogryzali mu ostrzonemi widocznie wymówkami, szyderstwem, śmiechem lub łajaniem; on cierpiał, oburzył się czasem na starego, bryznął słowem na dziewczynę, lub częściéj zmilczał, dobił końca dnia i uciekał. Innego dnia znowu i stary i Aza chcieli go ku sobie pociągnąć piosnką, miodowém słówkiem, długą nauką, lub słodkiemi obietnicami: Tumry milczał uporczywie i udawał głuchego.
Wszystko to i wiele innych scen dramatu widzieli nieraz wieśniacy, czekając na swe lemiesze i radła, i pojąć nie umieli, co się tam działo pod tym namiotem wędrownego Tubal – Kaina. Rozmowy przybyszów gorące, żywe, szybkie, odbywały się wszystkie w tym języku niezbadanym, którego nikt dotąd dobrze nie zrozumiał, nikt się nie wyuczył: bo język ten zmienia się umyślnie, jak wąż barwiąc coraz inaczéj, i jak wąż sunąc pod trawy i liście od ludzi. Któż tam wié, ile krajów, wieków, ludzi i pamiątek stworzyło tę mowę splecioną ze dźwięków najdziwaczniejszych. Może w niéj brzmią jeszcze wyrazy robotników, co wołali z wierzchołka wieży Babel, może dźwięczy zaklęcie kapłanów Brahmy lub Ozyrysa; może!… ale któż to odgadnie!
Był jednak we wsi Stawisku ktoś jeden, co język Romów umiał, cygan, który za przybyciem swéj braci zamknął się w chacie, by ich nie widziéć; ale palony niepokonaną żądzą usłyszenia choć z daleka dźwięków mowy, którą jak sen dzieciństwa pamiętał, nocą się podkradał tajemnie pod szatrę i godziny całe leżąc na ziemi, pił głos rodzinnego języka, co mu się odzywał to w piosence Azy, to w narzekaniach kobiét, to w rozkazach Aprasza.
Stary Lepiuk w istocie był pochodzenia cygańskiego, ale w nim tylko jego pamięć pozostała, bo się długiém życiem przetworzył zupełnie i rzadko kto w twarzy nawet mógł wyczytać ród jego. Ludzie mówili, że dawnemi czasy znaleziono któréjś ciężkiéj zimy, na drodze między Stawiskiem a Rudnią pod kupą nawianego śniegu, dwoje zmarzłych ludzi: byłto nagi cygan i cyganka. Oboje napadnięci w drodze mrozem i zawieją, czując widać zgon swój, ratowali już tylko dziécię, które mieli z sobą; sen śmiertelny ich zmorzył nad drogą skulonych przy kilkoletniém dziecięciu, które ocalało zasłonione skostniałemi trupami rodziców. Jakiś litościwy gospodarz okrywszy kożuchem dziecinę, zawiózł ją do wsi, odchuchał, a zmarzłych cyganów pochowano na rozdrożu bez krzyża, i mogiła ich dotąd zasypywana kamieniem i gałęźmi, zowie się: cygan – cyganicha. Lepiuk właśnie był owym znajdą; wychował się w Stawisku, wyrosł na parobka, przejął obyczaj wiejski, mowę, postawę i twarz nawet; zdawało się, że zabył swoich na wieki. Gospodarz, co go uratował, dał mu krewniaczkę za żonę; objął z nią chatę, odziedziczył nazwisko, dochował się dzieci, i wżył się w wioskę jak w swoję.
A jednak, o wspomnień siło! krwi potęgo! cuda nieodgadnione! węzły niestargane! ile razy staremu już Lepiukowi przyszło przechodzić koło mogiły na rozstaju, stał tam długo i myślał i wzdychał; a kiedy do wsi przybłąkali się cyganie, Lepiuk głowę stracił. Uczuł, że mu się w niéj mąciło, że stare, zastygłe serce przejechało wzdłuż i wszérz całą pierś, jakby z niéj chciało wyskoczyć i rzucił się do drzwi, zaryglował je sam przed sobą; w nocy nie spał, we dnie chorował. Potém jął od braci cyganów uciekać, bojąc się ich spotkać, lękając się, by na jego czole nie wyczytali odstępstwa; a nocami wykradał się jak złodziej pod szatrę Aprasza, i stary płakał nad pieśnią, któréj z początku nie rozumiał.
Język ten jego dzieciństwa był w nim jakby uśpiony a nie zapomniany; spał on gdzieś w sercu, czy w głowie, a gdy go iskra uczucia dotknęła, przebudził się i powstał. Zrazu Lepiuk nic nie rozumiał prawie; byłto tylko szum jakiś, szemranie jakieś, jak gdy gwarny tłum jedzie śpiewając pieśń: chwytasz ją już, a jeszcze zrozumiéć nie możesz. Potém po jednemu, któż wié jaki wyraz spał głębiéj, leżał ciężéj przykryty, z kolei wstawać poczęły słowa, ożywiać się, poruszać, ukazały się jaśniejsze, jedno drugie wiodło za rękę, aż wszystkie do jednego podniosły się, i zaśpiewały starcowi uroczą pieśń młodości.
A stary płakał rzewnemi łzami i wstydził się swych oczu i krył z niemi, a boleść i wstyd kamieniem go gniotły; kochał przeszłość, a bał się do niéj powrócić.
—–
On jeden słyszał wśród nocy dziwne rozmowy włóczęgów; widywał wybiegającego z szatry Tumry, wyglądającą za nim Azę, klnącego Aprasza i czarne oczy jego żony, nieruchomie wlepione w dziecię, którém żyła.
Nieraz, gdy starzy i posługacze usnęli pod wozem na darni, pod namiotem płonął jeszcze ognik i słychać w nim było długo szmer słów, jak iskry z rozżarzonego pryskające węgla.
– Słuchaj Azaoro, to daremnie – mówił raz Aprasz do dziewczyny, która wyciągnąwszy rękę, groziła nią po za namiot ku siedzącemu zdala na urwisku gliniastém Tumry. – Trzeba zapomniéć o tym zdrajcy, to krew nie nasza: to krew Gadziów(niecyganów), to dziecko mojego brata, ale nie siostry mojéj, matka jego była jasno-włosą Gdzią(chrześcianką). Daremnie, byle krwi ich kropla zmieszała się tylko z naszą, zwycięża i bierze górę.
Wielki duch, Mroden-oro(Bóg) skazał nas na wszelakie zniszczenie, ile razy połączym się z innym rodem; krew obca zatłumi krew Romów. Zostawmy go losowi, który go czeka, niech idzie na złamanie karku, gdy mi odsłuży co winien za naukę.
– A! byleście go odepchnęli, to pójdzie! – odpowiedziała dziewczyna. – Ptaka ziarnem wabią, nie strzałą…
– Małożem go wabił i głaskał? ty i ja?
– Ja może, ale ty niebardzo; zawsze w nim nienawidziłeś obcego.
– Mamże kochać obcych? – szydersko uśmiechając się odparł Aprasz – dla nas za niemi ani na ziemi kąta, ani kropli wody, ani cienia, ani spoczynku. Powitaż nas kto słowem poczciwém, pożegna dobrém życzeniem, powié nam kto, bracie? Wyklęci, musimy przeklinać!
– A cóż temu winien Tumry, że się urodził z jasno-włoséj matki?
– Winien, nie winien, każdy pokutuje za grzechy cudze; za nasze męczyć się będą wnuki, my za pradziadowskie jęczym… – I klął nieznanym szatanem. – Słuchaj Aza – dodał – dosyć tych wabień i przyciągań; on myśli, że się bez niego obejść nie potrafimy i w dumę się wzbija. Znajdziesz innego męża, niech go tam Bynkporwie (diabeł).
Cyganka uśmiechnęła się, i dwa rzędy białych zębów błysnęły z pod warg rumianych; ale w oku jéj nie było uśmiechu… zadrżały jéj usta odpowiedzią i zamknęły się milczeniem. W czasie téj rozmowy, cygan po kilkakroć rzucił okiem na kobietę z dzieckiem, zbliżył się do dziewczyny i szepnął znowu wezwawszy Bynka.
– Albo ta! albo ta! widzisz ją? i w niéj gra krew cudzych ludzi, krew Gadziów. Już lat trzy milczy i łzy nawet nie puści, i wędruje z nami, a serce gdzieś zostawiła za sobą. Nie! nie! cyganom się nie bratać z białowłosemi; nasza dola wygnanie, nasz los wieczna włóczęga, a to ślimaki wiecznie do skorupy przykute. Oni się rodzą do jednego miejsca, a skoro je z oczów tracą, mrą powoli…
– Daj jéj pokój – odpowiedziała Aza – wypłakała już łzy, wyjęczała słowa; pewna jestem, że gdy dziécię od piersi jéj odskoczy, ona martwa upadnie…
Aprasz tylko ramieniem ruszył obojętnie, wyjrzał za szatrę, popatrzył na gwiazdy i powalił się na ziemię jak bryła bez życia.
Aza pozostała w miejscu, patrząc gdzieś daleko.
Читать дальше