Nie było miesiąca w roku, ażeby ktoś z Krakowa nie został wysłany do Rzymu, lub ztamtąd nie wrócił. Roiło się młodzieżą naszą w Padwie i Bononii. Uczyli się tam i katedry zajmowali Polacy, jak ów Struś, najsławniejszy z lekarzy w Polsce, który dla niej katedrę medycyny porzucił.
Podkanclerzy Maciejowski, liczny – dla samych spraw, które się w jego kancelaryi gromadziły – dwór młodzieży utrzymywać musiał. Ztąd mieli wyjść ci, co później zasłynęli na najwyższych dostojeństwach… tu się młodzież kształciła do praktycznego życia.
Oprócz niej, do Maciejowskiego się garnęło wszystko co z boleścią patrzyło na rządy Bony, faworytów, Gamrata, cudzoziemców bez miłości kraju wyzyskujących go… Tu, jeżeli radzić nie było można, zaboleć otwarcie było wolno.
A bolano tem więcej, że przyszłość nie obiecywała się jaśniejszą, bo młody król Zygmunt August, którego teraz żenić miano, był więcej wychowańcem królowej niż króla, Włochów niż Polaków, fraucymeru Bony, niż rycerzy z pod Obertyna.
Liczny szereg izb na pierwszem piętrze składał biskupa Samuela mieszkanie, gdy na dole dwór i służba się ściskała, jako tako jak śledzie w beczce, niby na obozowisku żyjąc.
Nie było przepychu około biskupa Samuela, bo on sam skarbów nie miał, nie zbierał ich i nie trwonił, ale komnaty się odznaczały poważną wytwornością wielkiego smaku.
Włoskiego pęzla obrazy, włoskie marmury i bronzy, flamandzkie opony, rzeźby z drzewa ubierały izby, którym prosty człek nie bardzo się dziwił, bo nie błyszczały nadto, ale znawca miał tu na co patrzeć.
Wieczór nadchodził właśnie i biskup Samuel powróciwszy od króla spoczywał u siebie, domowników przywołując i łagodnie im dając rozmaite rozkazy.
Piękną, jak dusza Samuela, była zewnętrzna postać jego, pańska bez dumy, dostojna bez wyniosłości, szlachetna bez wymuszenia, miła oczom, choć się o to nie starała.
Wiek nie wiele ją potrafił nadwerężyć. Rysy oblicza zachowywały się tym spokojem mężnym duszy, który daje spokój sumienia i wiarę w cel żywota.
Maciejowski widział go przed sobą, w służbie kościołowi i krajowi. Stan kapłański do obojga go namaszczał.
Siedząc przy stole, rozmowę prowadził ze spartym na nim marszałkiem dworu swego, gdy w dalszych pokojach szmer zmusił go przerwać naradę.
Wieczorni przybywali goście, na których tu nigdy nie zbywało. Nie bywało tu tłumów, bo nie było biesiad, zabaw i gwaru, ale też nigdy pustkami komnaty nie stały.
W tej obwili przybywał Tarło biskup przemyski, a tuż za nim szedł żupnik Seweryn Boner, gdy na wschodach świecono Andrzejowi z Górki, kasztelanowi poznańskiemu, wielkorządzcy wielkopolskiemu.
Wszyscy oni spodziewani byli, pożądani.
Brakło tylko dnia tego hetmana Tarnowskiego, który doma dla pilnych spraw swych był wstrzymany.
U progu witał Maciejowski przyjaciół swych, do których wkrótce i mniej głośnych, a niemniej mu wiernych garstka się przyłączyła.
Twarze widać było wesołe… lecz po tej wesołości umiarkowanej, cichej, znać było ludzi, którzy ani boleć krzykliwie, ani się wrzaskliwie bawić nie umieli.
Tarło począł Maciejowskiemu winszować zwycięztwa.
– Przemogliście owe mocy nieczyste – rzekł. – Króla młodego żenicie, a przez to go może z pod władzy matki wydobędziecie, oddzielicie od niej.
Przebóg! – dodał – cóż to za czasy, co za położenie nasze, gdy musimy cieszyć się, żeśmy syna matce wydarli.
– Dałby to Bóg – przerwał pan z Górki, rycerskiego wielce oblicza mąż, który wraz z Tarnowskim laury zdobył pod Obertynem – lecz dzieło niedokonane jeszcze…
– A! i daleko do końca – rzekł Maciejowski siadając sam, gdy drudzy goście zwykłe miejsca swoje zajmować zaczęli. – Zdaje się, że w końcu małżeństwo to u kolebki obiecane, ciągle będące na celu, przyjdzie do skutku, mimo oporu Bony… ale co za los czeka tę biedną młodą panią!
Milczenie odpowiedziało na ten smutny wykrzyk, który się wyrwał z piersi biskupa.
– Młodziuchna, nieśmiała, a co gorzej pono wątła i słabowita – rzekł Tarło – jak ona tu sama jedna potrafi temu (tu zniżył głos) potworowi się opierać.
– Przypomnijcie legendy stare – rzekł Maciejowski – Bóg staje w niewinności obronie, a ma ona siłę, której rozum nie potrafi ocenić. Ileż takich dziewic, potworom na pastwę rzuconych, niewidzialne ręce aniołów osłoniły…
– Co daj Boże! – westchnął Tarło.
– Królam nie widział jeszcze – odezwał się pan Andrzej z Górki, zwracając ku biskupowi – jakże jest?
Maciejowski nie odpowiadał długo, jakby mu ciężko było otworzyć usta – smutkiem się okryło oblicze.
– Nie łudźmy się, kasztelanie – rzekł powolnie. – Wprawdzie ja, obcując z nim oddawna codziennie, nie widzę schyłku jego jako drudzy, a mimo to, król straszliwie osłabiony, znękany, zobojętniały… niepodobna nie dopatrzeć, nie można zaprzeczyć…
– Miał on zawsze chwilki słabości – odezwał się pan Andrzej – gdy go niewieści pisk i krzyki zmogły, ale w nim owa Kaźmirzowa ojcowska stałość myśli mieszkała, że się chwilowem ustępstwem z prawej drogi sprowadzić nie dawał.
– I dziś on widzi jasno – rzekł biskup Samuel – ale spokojny jakiś fatalizm starości go ogarnął. Mówi snadź sobie, iż Opatrzność ludzkie sprawy do pewnego wiedzie końca, i choć ulega, niebezpieczeństwa w tem nie widzi.
Maciejowski wstrzymał się chwilę i dodał z uśmiechem:
– Miłość jego dla przewrotnej tej gadziny włoskiej dawno ostygła, zna ją lepiej od nas wszystkich. Na wskróś przegląda każde jej słowo, zamiar i czynność, niekiedy łaje i w oczy ją głupią zowie albo szaloną… cóż potem? Gdy przywiedziona do ostateczności stara pocznie krzyczeć, płakać, rzuci się na ziemię, poszarpie suknie na sobie, włosy rozrzuci, bluzgać pocznie i Polskę przeklinać… Zygmunt w końcu woła: Idź, idź, rób co ci się żywnie podoba.
W milczeniu słuchano, aż przerwał biskup Tarło.
– Króla mi i pana mojego żal – rzekł – boć w nim wielki mąż był i monarcha wielki.
– Bez wątpienia – potwierdził Maciejowski. – Nadszedł wiek, sędziwe lata, choroba uczyniły swoje. Nie tym jest, jakim był w początkach. Widzi jasno, poczynać nie ma siły; ratuje się więc w sumieniu swem, tem com wskazał… wiarą w Opatrzność. A jabym ją, taką jaka ona jest, rychlej fatalizmem nazwać mógł. Dobre jest zdanie się na wolę Bożą, bo bez niej nic się nie dzieje, aliści i człowiekowi dana wola w pewnej mierze, której zażyć ma obowiązek.
– Qiud sine viribus ira! – szepnął Tarło wzdychając. – Tem też nasza Polska wdzięczniejszą być wam powinna bracie Samuelu, żeście z panem hetmanem przy małżeństwie młodego króla obstali i przyszłość niem ocalili.
– Utinam! – westchnął Maciejowski. – Uczyniono co było można, ale nie łudźmy się, powtarzam. Stanęliśmy do walki, jeden Bóg wie przy kim będzie zwycięztwo.
– Przy dobrej sprawie – zawołał p. Andrzej z Górki.
– Tak, ale my, co walczymy za nią, garstką jesteśmy, a złych co przeciw stoją, ćmy i legiony – rzekł gospodarz.
– Jakże Włoszka przyjęła porażkę? – odezwał się p. Seweryn Boner, żupnik, mężczyzna rozumnej twarzy, choć niepięknego oblicza kwadratowego i rysów dość pospolitych.
– Złość swą musiała wywrzeć za kurtyną na karlicach i sługach, na tych co jej służyli a zawiedli… lecz gdy raz uchwała stanęła – mówił Maciejowski – co począć miała? Uśmiechnęła się ironicznie, wyzywająco, jakby mówiła: nie otrąbiajcie zwycięztwa, pókiście go niepewni.
Читать дальше