1 ...8 9 10 12 13 14 ...24 Sobocki tylko pozostał, odprawując je, z mocnem postanowieniem wybadania arcybiskupa i wyjścia z tej trwożliwej niepewności, w jaką go niezwyczajne zasępienie jego wprawiało.
Gdy kobiety odjechały, goście się rozeszli, a Gamrat sam został z domownikami i Sobockim, skinął na niego i z komnat pustych przeprowadził za sobą do komorki zacisznej, małej, która do sypialni przytykała.
Ulubione to było jego gniazdo, do którego tylko najpoufalsi przystęp mieli; całe kobiercami wysłane, dokoła miękką szeroką obwiedzione ławą, zaciszne, wygodne i obcym nieprzystępne.
Arcybiskup zajął tu miejsce na rozłożystem siedzeniu, które tak urządzone było, że na niem położyć się mógł, zeprzeć i jak chciał umieścić. Sybaryta tylko mógł podobne wymyśleć.
Obok pod ręką stało zawsze na nizkim stoliczku wszystko, czego tylko przy spoczynku pożądać było można… Dzban z wodą zimną, nalewki z winem gotowanem i surowem, łakocie różne i owoce w cukrze kandyzowane.
Sobocki zajął miejsce nieopodal od niego.
– Pietrze – rzekł do niego poufale, gdyż byli z sobą jak bracia i wzajem tajemnic nie mieli – drugim sobie mów co wola twa, a no mnie tem się nie zbędziesz. Coś cię dotknęło okrutnie, nigdym cię takim nie widział.
– Zaprawdę – westchnął Gamrat – bom nigdy nie był takim!
Zamilkł krzynę i mówił dalej.
– Niemałom żył, a tego co mi się przygodziło dziś nocą, nie doświadczyłem nigdy. Dlatego zbliżanie się godziny nocnej tak mnie trapi i przeraża.
– Nocą? – podchwycił niespokojny Sobocki.
Gamrat skinieniem głowy to potwierdził.
– Idź – rzekł – opatrz drzwi, aby nawet z domowników moich nikt nas nie podsłuchał. Przed tobą mogę, przed nikim innym z tegobym się nie potrafił spowiadać dla sromu.
Znasz mnie, że ducha mężnego mam, a zmogło go.
Poszedł natychmiast Sobocki za drzwi na oględziny, i prędko, niespokojny powrócił.
Siadł naprzeciw Gamrata, w twarz jego wpatrując się z trwogą.
Arcybiskup milczał czas jakiś, odetchnął po tem ciężko i cichym głosem tak opowiadać zaczął:
– Znałeś Kurosza? Wiesz jak blizki był sercu mojemu. Pierwszy to człowiek, który do mnie przystał gdym maluczkim był, i został mi wiernym do zgonu.
Płakałem po nim, jak nigdy po nikim jeszcze.
Pomnisz co to on za życie prowadził i czasu peregrynacyi swych za granicą i powróciwszy do kraju. Tak zuchwałego hulaki a zawadyaki nie wskaże mi nikt drugiego. A życia zażywał pełną… Gdy zmarł, już pewnie nie zostało nic na tej ziemi czegoby nie sprobował, z czemby się nie zmierzył, czegoby nie zakosztował choć zakazanego… A co zakazane owszem najlepiej mu smakowało…
Dość powiedzieć: Kuroszem był… bo drugiego takiego, sądzę, nie znajdzie ani u nas ni w żadnym kraju.
Do dziś dnia go opłakać nie mogę… Ten mi jeden przyjacielem był, choćbym krwi od niego zażądał.
Westchnął Gamrat.
Sobocki słuchał, nie pojmując jeszcze jaki zmarły Kurosz ze smutkiem Gamrata mógł mieć związek, gdy ten dalej ciągnąć począł.
– Wczoraj do łoża szedłem jako zwykle wesołej będąc myśli, nie mając powodu do żadnej trwogi, ani troski. Z zamku wyjechawszy, przetrząsałem w głowie wszystkie środki, jakie stara królowa zwierzyła mi, że ich przeciw młodej pani zażyć zamierza.
Położyłem się rozmyślając o nich, a nie wątpiąc, że wszystko się uszykuje gwoli naszej.
Zasnąłem twardo.
Nagle zdało mi się jakbym oczy otwierał, choć powieki miałem zawarte… W sypialni światło jakieś, jakby od ognia dalekiego łuna odbita, się zjawiło.
Na tle jego stał ktoś naprzeciwko mnie, którego mi rozpoznać było trudno.
Tymczasem światło rosło i wkrótce rozjaśniło tak całą komnatę, żem wszystko w niej mógł rozeznać, i tego który naprzeciwko mnie stał, wpatrując się we mnie, poznałem też… Kurosz był.
Osobliwa rzecz. Pamiętałem we śnie, iż go między żywemi nie ma, a zjawienie się jego wcale mi się nie wydawało dziwnem.
– Miły mój Kurosz – odezwałem się – pozdrawiam cię. Jako tam dzieje się z tobą?
Patrzał na mnie długo z politowaniem jakiemś, nim mówić począł.
– Bogu miłosiernemu i przenajświętszej Matce jego niech będą dzięki – rzekł. – Tam jestem, gdziem się dostać nie spodziewał.
A gdym milczał zdumiony bardzo, ciągnął dalej.
– Życie moje pomnisz, boś jego świadkiem był. Zbluzgany i obłocony niem zszedłem z tego świata, a jeśli mnie ciężar grzechów nie miał na dno pchnąć piekielne, długa i sroga czekała pokuta.
Tego słowo ludzkie nie wyrazi jako burzliwym wirem porwana dusza moja z ciała wyszła, przez ciemności straszne lecąc ku pożarnemu morzu płomieni.
Wtem zaszeleściły skrzydła aniołów, pęd się ten powściągnął, i jasna biała światłość oblała mnie. Po nad sobą ujrzałem gwiazdami siany płaszcz, który spadał z ramion białej, w jasności wielkiej stojącej dziewicy… Maryi. Chwyciłem rąbek jego i natychmiast pierzchnęło co mną rzucało. Lekki stałem w powietrzu, a głos z góry dał się słyszeć:
– Ten czci mojej był obrońcą.
Naówczas przyszła mi na myśl przygoda owa w hiszpańskiej ziemi, gdym pijanego a zuchwałego heretyka, który przeciw Matce Bożej bluzgał słowy wszetecznemi, na rękę wyzwał za to i ubiłem go.
Skrucha za grzechy wstąpiła we mnie tak potężna, iż naraz całego przeistoczyła. Czułem jako opadały grzechów mych sprośne łupieże i trądy, jakom znowu do dziecinnej powracał niewinności.
Tak mówił Kurosz, a słowa jego przejmowały mnie grozą wielką, trwogą i bolem.
– Słuchaj Gamracie – dodał – żywota masz jeszcze dwie lecie i kilka miesięcy. Pójdziesz potem rachunek zdać z niego. Jakom cię niegdy miłował, tak cię dziś żałuję. Czas jest kajać się, czas upamiętać, pora pokutować… Pomnij na to, a nie wątp o miłosierdziu Bożem.
To gdy rzekł Kurosz, jakby we mgle się rozpłynął i z oczów mi zniknął. Światło w izbie zagasło, a ja dopiero teraz rzeczywiście powieki podniósłszy, przebudziłem się.
Cóż chcesz, Sobocki, ze snem tym chodzę dzień cały, pozbyć się go nie mogąc. Widzę ciągle przed oczyma, słyszę głos jego.
Sobocki, który z natężoną słuchał uwagą, nie rzekł nic zrazu.
– Cóż o tem sądzić – odezwał się pomyśliwszy trochę. – Sen to jest jako drugi: sen mara, Pan Bóg wiara, o czem za dnia człowiek myśli, to mu nocą powraca mimowoli. Za duszę Kurosza mszęby odprawić.
– On jej już nie potrzebuje – odparł Gamrat.
– Albo… albo… – wtrącił Sobocki. – Ja to mam za ułudny sen zwykły.
– A ja za widzenie prorocze – przerwał Gamrat. – Dwie lecie i para miesięcy… a potem…
Spuścił głowę.
– Za pół wieku grzechów, mało czasu na pokutę!
– A! – zawołał Sobocki – nie jesteście więcej grzeszni nad innych, a Pan Bóg tym co brzemiona wielkie noszą, więcej niż innym przebacza.
Godzina była spóźniona – Gamrat podumawszy szepnął, znak dając Sobockiemu, aby się zbliżył.
– Słuchaj bracie, trwogę mam przed tą nocą, a nikomu się z nią zwierzyć nie chcę. Spij obok w drugiej izbie, raźniej mi będzie, gdy nie sam pozostanę.
To mówiąc powstał Gamrat i drzwi do sypialni otworzywszy, klasnął w dłonie na służbę.
Sobocki, mało co odzienia zrzuciwszy, pas odpiął i legł na ławie.
Jak noc upłynęła, powiedzieć potem nie mógł, nie pamiętał nic. Gdy pozostał sam, było mu jakoś nie ochoczo i sen z powiek uciekał, więc ze dzbana wina sobie korzennego spory kubek nalawszy, jednym łykiem go wypróżnił, po czem gdy zasnął, nie zbudził się aż o dniu białym.
Читать дальше