Wy, ojcze szczęśliwi jesteście, bo głos, który mówił do was, inne zagłuszył, a ja…
Izajasz słuchając go, stał z rękami złożonemi do modlitwy i zdawał się więcej może modlić, niż słuchać go, prosić o natchnienie z góry…
– Cóżeś przyniósł z tej wędrówki po obczyźnie? – spytał łagodnie…
– Ten sam niepokój z jakim wyszedłem ztąd, wątpliwości wielkie, niepewność wszystkiego, do czego się dobijałem tak usilnie. W tej mądrości ludzkiej, którą zdobyć pragnąłem, zaledwie kielich jej ust moich dotknął, ambrozya się w żółć zmieniała. Co zdala jaśniało mi, zblizka wydaje się nikczemnem… Gdziem się spodziewał ziarna, pustą znalazłem łupinę…
Izajasz milczał.
– Uczyć się pragnę zawsze, lecz są chwile, w których nauka wstrętną mi jest, bo ją czuję zawodną. Mam-li wdziać suknię duchowną??
Mnich dumał, dał znak ręką i poszedł do klęcznika, padł na kolana, złożył dłonie, pochylił głowę i zatopił się w modlitwie.
Grześ stał patrząc nań z podziwieniem i trwogą.
Na tej rozmowie z Bogiem, Izajasz zdawał się o nim zapominać, nareszcie powstał zwolna… Spojrzał na oczekującego miłosiernie…
– Nie spiesz z tem – rzekł – co powinno być dziełem przekonania i natchnienia. Walczą w tobie nieukołysane żywioły, a walka ta, jak każda w życiu, może być płodną. Ale w tym ducha stanie, do bozkich ołtarzy przybliżać się nie godzi. Pomnij, że pierwsi chrześcianie katechumenami długo stać musieli po za zgromadzeniem wiernych, niżeli do agapów byli przypuszczeni…
Lepiej jest nie wchodzić tam, zkąd wyjść się nie godzi, niż wnieść ze sobą, nie już zgorszenie, ale wątpliwość. Wzrok twój mgła ziemska jeszcze zaciemnia, nie widzisz jasno, módl się i pracuj…
Gdy człowiek jest bezsilny, naówczas, na godnego pomocy, spływa łaska… z łaską spokój ducha, a z nią spadają z oczów łuski…
Nie, nie kwap się! – powtórzył Izajasz.
Grześ odetchnął swobodniej.
– Widzisz – dodał Boner – sam kapłan i zakonnik, nie ciągnę cię do tego, co dla mnie portem jest i szczęśliwością, albowiem wyzuć się trzeba ze starego człowieka, aby nowym być, a w tobie kipi krew i bije serce…
– Skazany więc jestem – przerwał Grześ smutnie.
– Na walkę, jak wszyscy ludzie – odparł Boner. – Jedni z nich przez klasztor idą do nieba, inni przez świata drogi cierniste… I purpura bywa włosiennicą i korona cierniem bywa… Różnie powołuje Bóg i sobie służyć każe…
Jak mądre dziewice, czekaj z lampą zapaloną, patrząc aby ci ona nie zagasła…
Strzemieńczyk zbliżył się wzruszony i w rękę go pocałował. Boner zamilkł.
– Pozostaniesz w Krakowie? – zapytał po chwili.
– Sprzykrzyły mi się wędrówki – odparł Grześ – chcę słuchać nauk w akademii naszej i jej służyć…
Pozwolicie ojcze, abym w godzinach zwątpienia i utrapienia, o pociechę i pomoc was prosił?…
– Widzisz – rzekł Boner – żem sam pierwszy zwrócił się do was. Jako służę wszystkim, tak i tobie, radą a pocieszeniem chcę służyć. Idź z Bogiem w pokoju…
Uścisnął go zakonnik okazując mu jakby miłosierdzie wielkie, w czem Strzemieńczyk, choć widział pewną pociechę, czuł też przepowiednię ciężkich walk, jakie go na świecie czekały, a które błogosławiony mnich przeczuwał wcześnie…
Pokrzepiony wszakże radą tą i umocniony w postanowieniu czekania, aby się powołanie do stanu duchownego silniej w nim objawiło, wyszedł Grześ z klasztoru i powrócił do miasta…
Zostawało mu wiele do czynienia, a naprzód samo opatrzenie mieszkania, gdyż ks. Wacławowi ciężarem być nie chciał.
W tych myślach na rynek krakowski wchodził, gdy jednego z współbiesiadników wczorajszych, dawniej też sobie znajomego syna kupieckiego, którego Gąską zwano, ujrzał w wesołym humorze, kroczącego ku Sukiennicom.
Poznał go zdala Gąska i stanął…
Z wczorajszego wesela i biesiady jeszcze mu coś dobrej myśli pozostało. Począł wabić ku sobie studenta.
– Toście wczoraj nam z pola zbiegli niedotrzymawszy placu – rzekł wesoło. – Szukano was nadaremnie…
– Ani się dziwcie temu – odparł Grześ – com miał smutny i znużony robić między wesołymi?
– Bylibyśmy cię upoili i rozochocili?
– Albo ja was otrzeźwił i zasmucił. Trosk mam dosyć i do czynienia wiele…
– Ktoby temu wierzył! – rozśmiał się Gąska – albośmy to cię dawniej nie znali, żeście umieli podołać wszystkiemu, tak i dziś… Nie darmo macie głowę na karku…
– I głowa nie pomoże wiele, gdy rąk niema za co zaczepić – smutnie odezwał się Grześ.
– No, mówcież jaśniej, czem się tak frasujecie?
Strzemieńczyk z prawdziwej troski mu się spowiadać nie chciał, człowiek był nadto lekki, aby go zrozumiał, więc tłumacząc się od niechcenia, rzekł, że nawet gospody sobie nie znalazł jeszcze…
– Tak-że mów – przerwał Gąska – i chodź ze mną… Wiecie lub nie, żem po ojcu dom odziedziczył przy Grodzkiej, żyję w nim sam z matką, izb dosyć próżno stoi… Wybierzecie sobie jaką zechcecie…
– Najmiecie mi ją?
– Dam lub najmę, jak wola – odezwał się Gąska. – Wiem to, że wy pisać musicie, a do pisma światła potrzeba, nad gankiem izdebka jest, wschodki do niej nieosobliwe, ale nogi masz młode…
– Chodźmy – rzekł Grześ.
Tak się mieszkanie znalazło rychło. Komora była prawie próżna, a służyła dotąd tylko znajomym gościom do Krakowa przybywającym.
Gąska nie żądał za nią wiele i dodał śmiejąc się, iż Grześ za komorne czasem mu pieśń zaśpiewa…
Zeszli potem na dół do staruszki matki Gąski, która w swej izbie siedziała, niebardzo się już poruszać mogąc, bo niemoc w nogach miała i z krzesła służby i gospodarstwa dozierała.
Pomimo wieku i osłabienia, babina wesołą była, nudziło się jej samej w domu z dziewkami, syn rzadko przesiadywał, powitała nowego komornika bardzo rada, że ich w domu więcej będzie.
Strzemieńczyk też miał to szczęście, że się powierzchownością niewiastom podobać umiał. Stara jejmość dla gościa i dla syna, chcąc ich zatrzymać dłużej, wina zagrzać kazała.
– Chwalić Boga, że was mój Maciek złapał – rzekła – w domu nas więcej będzie… Nie chce mi się żenić, choć go proszę i swatam; a ja stara już w domu podołać nie mogę… Pomożecie mi może, aby go do wesela namówić…
Tu babuś przerwała sobie.
– Nie napatrzyłeś tam kogo na weselu? – spytała, i nieczekając odpowiedzi ciągnęła dalej. – Ot i tę, Lenchen Balcerów, gdyby był jeno chciał, byłby miał, jak Bóg żyw, a dziewczę śliczne i wiano piękne…
– Ale! ale – przerwał Gąska – Balcerównej dostać nie było łatwo. Prawda że piękna i bogata, ale za mąż iść cale nie chciała, i rodzice ledwie ją na pół uprosili, wpół zmusili…
– Cóż to jej było w głowie? – spytała stara.
– Pewnie sobie roiła panka. Wojewodzica czy kto ją wie kogo… – mówił Gąska. – A i to pewna, że choć mąż chłopak ładny i nieubogi i rodzina poczciwa, ledwie nieledwie ją matka skłoniła…
Staruszka kiwała głową.
– Drożyła się – wtrąciła – jak to one wszystkie; a takie małżeństwa przecie najlepsze bywają. Z wielkiej miłości zawczasu, potem tylko kwasy i swary…
Grześ, który słuchał z uwagą, tknięty tem, iż o Balcerównie powiadano jakoby za mąż iść nie chciała, poruszył się ciekawie.
– A zkądże o Balcerównie wiecie, iż do kobierca ochoty nie miała? – zapytał.
Читать дальше