Biesiadnicy byli podochoceni, pieśń chłodna nie dość się im zdała do serca przypadać. Nalegano na jedną z tych niemieckich pieśni miłosnych, któreby do śmiechu i do rumieńców pobudziły… Grześ uległ, ale wybrał skromną i smutną, śpiewał ją z oczyma spuszczonemi na cytrę i choć głos chwalono, żądano czegoś śmielszego od wędrownego studenta…
Oparł się temu.
– Wesołej chcecie, to wam zaśpiewam naszą, szkolną, studencką… ale po łacinie… Pochwycił kubek z winem, oczy mu dziko zaświeciły, usta gwałtem zmusił do jakiegoś uśmiechu rozpaczliwego, struny szarpnął silnie i… silnym począł głosem:
Vinum bonum et suave,
Bonis bonum, pravis prave…
Cunctis dulcis sapor, ave!
Mundana laetitia!
Choć nie wszyscy rozumieli, wesoła, szalona nuta starczyła za słowa, wszyscy poczęli wtórować Grzesiowi, tupiąc w takt nogami i bijąc o cynowe misy…
Wtem nagle, jakby wysiłek ten był nad moc jego, student wypuścił z rąk cytrę, kubek napełniony wychylił do dna duszkiem i powstał.
Twarz mu pobladła i zmieniła się, udawaną radością się zadławił.
Poruszył się z ławy, chcąc wynijść, tłumacząc nużącą podróżą, skwarem i potrzebą spoczynku…
Nie śmiano nalegać. Grześ po chwili wysunął się niepostrzeżenie, rzucił zdala wejrzeniem tęsknem ku pannie młodej, jakby ją żegnał, wmięszał w tłum chodzących około stołu gości i wśród nich zniknął tak, że nie wiedziano kiedy wyśliznął się z domku Balcerów.
Tymczasem wesele z muzyką i pląsami, do białego dnia trwało…
W tych czasach, gdy Grześ przybył do Krakowa, w młodej akademii sławił się starszy od niego wiele, ale rozkwitający do życia Ambroży Boner…
W dwudziestu kilku leciech zdobył sobie pierwszy laur akademicki i gdy inni rówieśnicy jego uczyli się jeszcze, on już pisał komentarze nad Piotrem Lombardem.
Dziecię zamożnej rodziny, mógł się spodziewać, okazawszy chęć obleczenia sukni zakonnej, najwyższych dostojeństw w kościele. Prorokowano mu nadzwyczajną przyszłość. Świecił jak dyament, nietylko pomiędzy młodszymi, ale w gronie starych teologów…
Radzili się go doktorowie, podziwiali łatwość argumentowania, dyalektykę, i styl piękny wszyscy owych czasów styliści…
Z nauką, młodością swą, stosunkami rodziny, mógł sobie prędko obiecywać infułę, a nikt nie wątpił, że ona go czeka.
Lecz świetny ten początek cale co innego wróżył, dwudziestokilkoletni księżyna, nagle zamknął się na Kazimierzu w klasztorze ks. Augustyanów Eremitów, u św. Katarzyny, przywdział habit, odbył nowicyat i objawił niezłomną chęć poświęcenia reszty życia na chwałę Bogu i usługę biednych ludzi
Cudowny młodzian, który w zakonie nosił imię Izajasza, stał się jednym z tych mnichów, jakich tylko stare dzieje pierwotnych wieków znały.
Posty, modlitwy, włosiennica, nocne nabożeństwa, odwiedzanie chorych, grzebanie umarłych, posługa ubogim, pochłonęły całego… W chwilach odpoczynku zatapiał się w ascetycznych księgach… Z tego życia, którego celem było zapanowanie nad sobą i osiągnięcie chrześciańskiej doskonałości, nic go wyrwać nie mogło…
Uczony młodzian, którego umysł bystry i erudycya cudownie nabyta, zawstydzały mądrych profesorów, posiwiałych nad księgami, nie znalazł u Augustyanów ludzi, coby go ocenić umieli, przecież z pokorą wielką korzył się przed przełożonymi, rozumem i wolą… Był to wzór zakonnika i naówczas już widziano w nim za żywota ubłogosławionego…
Grześ w czasie pierwszego pobytu w Krakowie, gdy Izajasz zwał się Ambrożym i był jeszcze świeckim kapłanem, widywał go i miał u niego łaskę.
Boner cenił żywy umysł chłopaka, pojęcie łatwe i posługiwał się nim do przepisywania.
Od tego czasu lat upłynęło kilka, Boner się zamknął w klasztorze…
Grześ powróciwszy nie słyszał o nim jeszcze, choć w całym Krakowie za wzór świątobliwości go wskazywano.
Zaraz nazajutrz po weselu, gdy przechodził ulicą zadumany, ten traf, który w życiu Strzemieńczyka, grał tak opatrzną rolę, nastręczył mu… Izajasza, który od grobu świętego Stanisława do swego klasztoru powracał. Miał on do świętego męczennika szczególne nabożeństwo.
Pod tą suknią nową nie byłby go Grześ poznał pewnie, zwłaszcza że i twarz, niedawno rumiana i świeża młodego Izajasza, umartwieniami, postem, dobrowolnemi męczeństwy, nadzwyczaj zmienioną była.
Blady, z policzkami zapadłemi, w starym habicie wytartym, bosy, z nogami poranionemi, nie zwrócił nawet na siebie uwagi zamyślonego studenta, który pogrążony był od wczora w smutnych jakichś dumaniach o przyszłości, walcząc z sobą i wahając się jeszcze, co pocznie, ale Boner z tem jasnowidzeniem dusz wybranych, które szukają wszędzie boleści, aby ją pocieszać, wątpliwości, by ją rozjaśniać, przypomniał go sobie, wyczytał w twarzy jego utrapienie, przystąpił do niego i pozdrowił.
Grześ nie mógł go sobie przypomnieć. Głos i twarz były mu znane, ale człowiek wydawał się obcym.
Mnich położył mu ręką na ramieniu i uśmiechając się łagodnie, szepnął, iż był tym, dla którego on przepisywał niegdyś wyjątki Boecyusza…
Strzemieńczyk teraz dopiero poznał go i zawołał zdziwiony.
– Ale cóż z wami się stało?… ta suknia?…
– Dała mi spokój, dobiłem do portu… jestem szczęśliwym – rzekł uśmiechając się Boner. – Dwu panom służyć nie można, wybrałem więc tego, ku któremu wielka mnie miłość ciągnęła… baranka skrwawionego na krzyżu…
Z zazdrością prawie i poszanowaniem skłonił przed nim głowę Grześ i westchnął.
– Widzę z twego oblicza smutnego – dodał ojciec Izajasz – żeś… na rozdrożu, a w niepewności dusza twoja… Chodź ze mną, zwierz mi się, ażali nie przemówi przez niegodne usta Duch święty, może ci pociechę dam, a przynajmniej zaboleję z tobą…
Szli tak razem ku klasztorowi św. Katarzyny na Kaźmierz, a Grześ powoli opowiadał o swych wędrówkach.
Choć się ze stanu duszy swej nie zwierzał przed Izajaszem, łatwo mu było z samej powieści go odgadnąć. Milczał mnich nie przerywając… Razem weszli do celi mnicha.
O. Izajasz z umysłu zajmował i wyprosił sobie najnędzniejszą, ciemną, wilgotną, małą, a spojrzenie na nią malowało człowieka, który na świecie żył jeszcze, lecz już nie dla świata.
Nie było tu ani łoża, ani pościeli, bo asceta sypiał kilka godzin zaledwie, krzyżem leżąc na podłodze.
W kącie stał klęcznik twardy, a około niego zaschłej krwi krople rozprysłe, świadczące o biczowaniu… Krzyż i trupia głowa koronowały go…
Było to schronienie męczennika…
Z wesołą twarzą wprowadziwszy go, mnich zwrócił się do Grzesia…
– Tu szczęście moje! – zawołał – nie ma go gdzieindziej!
Trwoga jakaś ogarniała studenta, który stał zaniemiały…
– Mów jako przed bratem, co cię boli – dodał zakonnik.
– Znacie trochę żywota mojego – począł Grześ. – Uszedłem z domu rodzicielskiego dla nauki, bom do niej czuł popęd wielki, dla niej o głodzie i chłodzie włóczyłem się po świecie. Nie jestem syt, nie wszystka nauka słodką mi się wydaje… Powróciłem w rozterce z sobą samym.
Mam-li wdziać suknię duchowną, czy w życiu czynnem, do którego pochop też czuję, starać się służyć ludziom i Bogu?
Co czynić? co przedsiębrać? nie wiem. Świat mi się uśmiecha jeszcze, nie mam siły się go wyrzec, a potęga jakaś z góry zdaje się mnie popychać na inną drogę…
Читать дальше