– Już myślałem, żeście mu dali zapalić – odezwał się Szwejk. – Oczywiście, że całe opowiadanie byłoby zepsute. Taką szlachetność spotyka się tylko w opowieściach, ale w garnizonie w takich okolicznościach byłoby to głupotą.
– A nie daliście mu koca? – zapytał jakiś głos.
– Zapomnieliśmy.
Powstała cicha dyskusja, czy powinien był dostać koca czy nie. Większość wypowiedziała się za kocem.
Rozmowa powoli cichła. Ludzie zasypiali drapiąc się pod pachami, po piersiach i brzuchach, to jest po miejscach, gdzie w bieliźnie najwięcej trzymają się wszy. Ci, co byli senni, przykrywali głowy zawszonymi kocami, żeby im nie przeszkadzało światło naftowej lampki.
Rano o godzinie ósmej zawołano Szwejka, żeby poszedł do kancelarii.
– Z lewej strony drzwi koło kancelarii stoi spluwaczka. Bywają w niej niedopałki – pouczał Szwejka jeden z towarzyszy niedoli. – Na pierwszym piętrze będziesz przechodził także obok spluwaczki. Korytarze zamiatają dopiero o dziewiątej, więc i tam coś będzie.
Ale Szwejk zawiódł ich oczekiwania. Nie wrócił już do szesnastki. Właściciele dziewiętnastu par gaci kombinowali i zgadywali, co się mogło stać.
Jakiś piegowaty żołnierz z landwery, który miał najbujniejszą wyobraźnię, rozgłosił, że Szwejk strzelił do swego kapitana, że więc dzisiaj odprowadzono go na motolski plac ćwiczeń na egzekucję.
X. Szwejk zostaje pucybutem kapelana polowego
Znowu zaczynała się odyseja pod honorową eskortą dwóch żołnierzy z bagnetami, którzy mieli odprowadzić Szwejka do kapelana polowego.
Eskortujący żołnierze uzupełniali się wzajemnie. Jeden był wysoki i chudy, drugi mały i tłusty. Wysoki utykał na prawą nogę, mały na lewą. Obaj służyli na tyłach, ponieważ jeszcze kiedyś tam przed wojną zostali na dobre zwolnieni od służby wojskowej.
Kroczyli z wielką powagą koło chodnika i od czasu do czasu zerkali ukradkiem na Szwejka, który szedł między nimi i salutował, komu popadło. Jego cywilne ubranie zginęło w magazynie garnizonowym razem z wojskową czapką, w której wybrał się do wojska, więc zanim został wypuszczony, ubrano go w stary wojskowy mundur, który nosił jakiś grubas o głowę wyższy od Szwejka.
W spodniach, które miał na sobie, zmieściłoby się jeszcze trzech Szwejków. Olbrzymie fałdy od nóg aż do piersi – bo aż do piersi sięgały spodnie – budziły w przechodniach mimowolny podziw. Ogromna bluza z łatami na łokciach, zasmolona i brudna, powiewała na Szwejku jak na jakimś straszydle. Spodnie wisiały na nim jak szarawary na klownie w cyrku. Czapka wojskowa, którą w garnizonie też mu zamienili, opadała na uszy. Na uśmiechy przechodniów odpowiadał Szwejk miękkim uśmiechem, ciepłem i tkliwością swoich poczciwych oczu.
Tak wędrowali ku dzielnicy karlińskiej, gdzie mieszkał kapelan.
Pierwszy odezwał się do Szwejka mały grubas. Znajdowali się akurat na Małej Stranie i szli cienistą aleją.
– Skąd pochodzisz? – zapytał mały grubas.
– Z Pragi.
– Nie uciekniesz nam?
Do rozmowy przyłączył się wysoki, chudy. Osobliwe to i ciekawe zjawisko, że podczas gdy małe grubasy bywają przeważnie poczciwcami i optymistami, ludzie chudzi i wysocy wręcz przeciwnie – są sceptykami.
I dlatego wysoki chudziak rzekł do małego grubasa:
– Gdyby mógł, toby uciekł.
– Po co miałby uciekać – ozwał się grubasek. – Jest przecie na wolności, bo z garnizonu został zwolniony. Niosę właśnie papiery.
– A co jest w tych papierach? – pytał chudziak.
– Tego nie wiem.
– Widzisz. Nie wiesz, a gadasz.
Przez Most Karola szli w głębokim milczeniu. Na ulicy Karola odezwał się znowu mały grubas do Szwejka:
– Czy nie wiesz, po co cię prowadzimy do kapelana?
– Do spowiedzi – rzucił Szwejk od niechcenia. – Jutro będą mnie wieszali. To się zawsze tak robi i to się nazywa pociecha duchowa.
– A za co cię będą niby tego… – ostrożnie pytał chudziak, podczas gdy mały grubas ze współczuciem spoglądał na Szwejka.
Obaj byli rzemieślnikami z prowincji, ojcami rodzin.
– Nie wiem – odpowiedział Szwejk uśmiechając się poczciwie. – Ja o niczym nie wiem. Widać taki już los.
– Urodziłeś się widać pod nieszczęśliwą planetą – tonem znawcy i ze współczuciem zawyrokował grubasek. – U nas w Jasennej koło Josefova jeszcze w pruską wojnę też jednego tak samo powiesili. Przyszli po niego, nic mu nie powiedzieli i w Josefovie go powiesili.
– Myślę, że tak sobie bez przyczyny człowieka nie wieszają – rzekł sceptycznie chudziak. – Jakaś przyczyna musi być, żeby były powody i dowody.
– Jak nie ma wojny – rzekł Szwejk – to potrzebne są dowody, ale jak jest wojna, to się jednego człowieka nie liczy. Czy ma paść na froncie, czy ma zostać powieszony w domu, to wszystko jedno. Co ma wisieć, nie utonie.
– Słuchaj no, bratku, czyś ty aby nie z politycznych? – zapytał chudeusz. Z tonu jego pytania można było wnioskować, że zaczyna dla Szwejka nabierać sympatii.
– Jestem nawet bardzo polityczny – uśmiechnął się Szwejk.
– Czyś ty czasem nie narodowy socjalista?
Mały grubasek zaczynał teraz mieć się na baczności i zabrał głos.
– Co nam do tego – rzekł. – Wszędzie pełno ludzi i patrzą na nas. Żeby można było przynajmniej zdjąć bagnety w jakiejś bramie, to byśmy nie zwracali na siebie takiej uwagi. Nie uciekniesz nam? Mielibyśmy za to. Dobrze mówię, Antoś? – zwrócił się do chudziaka, który szeptem odpowiedział:
– Bagnety zdjąć można. Przecież to swój człowiek.
Przestał być sceptykiem, a duszę jego napełniło współczucie dla Szwejka. Szukali więc sposobnej bramy, żeby zdjąć bagnety, a grubas pozwolił Szwejkowi iść obok siebie.
– Popaliłbyś, co? – zapytał. – Czy też ci… – Chciał zapytać: czy też ci dadzą popalić, zanim cię powieszą? Ale nie dokończył pytania czując, że byłby to nietakt.
Wszyscy zapalili papierosy, a towarzysze Szwejka zaczęli mu opowiadać o swoich rodzinach, mieszkających w okolicach Hradca Królowej, o żonach, dzieciach, o kawałku ziemi, o krowie.
– Pić mi się chce – rzekł Szwejk.
Chudziak i grubas spojrzeli po sobie.
– Można by tu gdzieś wstąpić na jednego – rzekł mały wiedząc, że duży nie będzie oponował. – Ale trzeba wstąpić gdzieś na ustroniu.
– Chodźmy do „Kuklika” – zaproponował Szwejk. – Karabiny postawicie w kuchni, gospodarz Serabona jest Sokołem, więc bać się nie trzeba.
Grają tam na skrzypcach i na harmonii – namawiał Szwejk dalej – przesiadują tam uczynne dziewczynki i inne dobre towarzystwo, którego nie puszczają do „reprezentaku”.
Chudziak i tłuścioch spojrzeli po sobie jeszcze raz, po czym chudziak rzekł:
– No to chodźmy. Do Karlina jeszcze daleko.
W drodze do szynku Szwejk opowiadał im różne anegdoty, więc w dobrym nastroju wstąpili do „Kuklika” i zrobili tak, jak im Szwejk radził. Karabiny schowali w kuchni i weszli do szynku, gdzie skrzypce i harmonia napełniały izbę dźwiękami ulubionej piosenki:
Na Pankovcu, na tym pagóreczku,
Jest alejka ładna i cienista…
Jakaś panienka, siedząca na kolanach sfatygowanego młodzieńca o włosach gładko zaczesanych, śpiewała głosem ochrypłym:
Miałem dziewczynę jak malinę,
Inny mi ją wziął…
Przy jednym ze stołów spał pijany sprzedawca sardynek. Co chwila budził się, walił pięścią w stół i mruczał: – Nie można! – po czym spał dalej. Za bilardem pod lustrem siedziały trzy inne panienki i wołały na jakiegoś konduktora kolejowego:
Читать дальше