– Czego chcesz, mały?! – zawołał. – Po co tu włazisz? O goroo, goroo! Ach, oczy wy moje i członki, czego ty tu chcesz? Ach, płuca wy moje i wątroba, czego chcesz? Ach, goroo, goroo!
Tak mnie przeraził jego widok, a zwłaszcza niezrozumiałe, chrapliwym głosem wymawiane słowa, że nie mogłem zdobyć się na odpowiedź. Stary, nie puszczając mnie, wrzeszczał:
– Czego chcesz, mały?! Och, oczy wy moje i członki! Czego ty tu chcesz, czego? Och, goroo, goroo! – wykrzykiwał to z taką energią, aż mu oczy na wierzch wychodziły.
– Chciałbym wiedzieć – odrzekłem, drżąc cały – czy… czy nie sprzedałbym tego surduta.
– Pokaż, pokaż! – zawołał, wypuszczając włosy moje z drżących rąk, podobnych do szponów olbrzymiego ptaka, i nakładając okulary na zaczerwienione oczy. – Pokaż, o moje ty płomienne serce! Och! Oczy wy moje i członki! Pokaż! O! Goroo! A ile za to?
– Pół korony – odrzekłem, przychodząc pomału do siebie.
– Och! Oczy wy moje i członki! Co to, to nie! Goroo! Osiemnaście pensów, goroo!
Za każdym wykrzyknikiem oczy mu na wierzch wyłaziły, każde słowo wymawiał na kształt wycia wiatru przechodzącego z minorowych 143 143 minorowy – smutny, płaczliwy, od terminu muz. określającego tonację utworu: tonacja minor tj. tonacja molowa. [przypis edytorski]
do majorowych 144 144 majorowy – radosny; od terminu muz. określającego tonację utworu: tonacja (skala) majorowa tj. durowa. [przypis edytorski]
tonów.
– Dobrze – rzekłem – zgoda i na osiemnaście pensów.
– O życie ty moje! Życie! – zawrzeszczał, chowając surdut mój na półkę. – Czego ty chcesz ode mnie?! O moje wy członki! Czego chcesz?! Pieniędzy? Goroo, weź co na zamianę.
Nie pamiętam, abym był kiedy bądź przedtem czy potem tak przerażony, jak wówczas. Tłumaczyłem pokornie kramarzowi, że potrzebuję koniecznie pieniędzy, nie zaś czego innego w zamian za mój surdut, dodawałem, żem gotów na pieniądze poczekać, nie w sklepie, ale na ulicy przed sklepem. Wyszedłem też czym prędzej i usiadłem w kątku, w cieniu jakiejś wystającej belki. Siedziałem długo, godziny całe. Słońce weszło wysoko i znów się skłoniło, a ja siedziałem ciągle, wyczekując pieniędzy.
Wątpię, aby się gdzie znajdował drugi podobny handlarz, pijak i wariat. Że go znano w okolicy całej, gdzie uchodził za sprzedaną diabłu duszę, dowiedziałem się od uliczników przedrzeźniających go ustawicznie przed drzwiami sklepiku i wołających nań, aby się opamiętał i oddał swoje złoto. „Ho! ho! – wołali – wiemy dobrze, co się święci! Wiemy, żeś bogaty, stary sknero, nie oszukasz nas swymi lamentami, oddaj złoto! Oddaj skarby, za które sprzedałeś się diabłu! Ho! ho! Podnieś no się ze swego legowiska, rozpruj swój materac, a pożywimy się jego wnętrznościami”.
Wołając tak, obiecywali pożyczyć mu nawet noża lub nożyczek do rozprucia materaców. Rozwścieczony wybiegał ze sklepiku, co było zwykle dla uliczników hasłem do rozpraszania się, a wracali oni, skoro się drzwi zamknęły. Czasem brał mnie za jednego z nich i rzucał się na mnie tak, jak gdyby miał mnie rozszarpać, lecz opamiętawszy się, wracał do swej nory, gdzie mruczał coś niezrozumiałego, przerywanego ustawicznymi „och” i „goroo”. Na dobitkę, widząc spokojne i cierpliwe moje zachowanie się u drzwi tandeciarza, ulicznicy zwrócili ku mnie część swych drwinek i przedrzeźnień.
Tandeciarz tymczasem usiłował skłonić mnie do przyjęcia starych rupieci zamiast osiemnastu pensów, które był mi dłużny. Przynosił mi kolejno wędkę, skrzypce, kapelusz z kokardą, tornister, flecik. Trwałem w postanowieniu, zrozpaczony, lecz niezłomny i prosiłem go za każdym razem o pieniądze lub o zwrot mego surducika. Zdecydował się wreszcie zapłacić i przez parę godzin przynosił mi po pół pensa, za każdym wychyleniem się ze swej nory wołając:
– Och, oczy wy moje i członki, czy nie mógłbyś zajść innym razem po resztę?
– Nie – odpowiedziałem – umarłbym z głodu.
– Och! Goroo! Goroo! Poczekaj do jutra na trzy pensy.
– Za nic, nie mogę.
– Och! Goroo! No, to masz czternaście pensów i kwita! – wołał, wychylając poza drzwi głowę z wyłażącymi na wierzch oczyma.
Tak byłem zmęczony i głodny, że zgodziłem się ostatecznie na tę zniżkę. Miało się już ku zachodowi. Wydatek trzech pensów pozwolił mi posilić się i ugasić trawiące mnie pragnienie. Przed nadejściem nocy uszedłem jeszcze siedem mil.
Nocowałem znów na stogu siana, obmywszy obrzękłe nogi w potoku i owinąwszy je świeżymi liśćmi. Nazajutrz droga wiodła mię 145 145 mię – daw. forma zaimka osobowego w pozycji nieakcentowanej w zdaniu; dziś jednolita forma: mnie. [przypis edytorski]
śród sadów i chmielem obsadzonych płotów. Ogrody rumieniły się dojrzałymi jabłkami, a liczni robotnicy pracowali w chmielu. Wszystko to zachwycało mnie. Postanowiłem przespać noc tym razem w chmielu pod strażą wysokich, giętkimi gałązkami oplecionych tyczek.
Spotykani dnia tego podróżni straszniejsi mi się jeszcze wydali. Niektórzy zaczepiali mnie, a gdym uciekał od nich, ile sił starczyło, rzucali za mną kamienie i klątwy. Jeden, pamiętam, blacharz, wnosząc z jego sakwy i piecyka, który miał przewieszony przez plecy, idący w towarzystwie jakiejś kobiety, zaczepił mnie, a gdym szedł milcząc dalej, zaczął mi wymyślać:
– Wróć no się, gdy cię wołam, smarkaczu tam jakiś, bo ci połamię ręce i nogi!
Uznałem za stosowne usłuchać wezwania i zbliżyłem się do blacharza, starając się rozbroić go najtkliwszym spojrzeniem. Towarzysząca mu kobieta miała podbite oko.
– Gdzie idziesz? – pytał, chwytając mnie za koszulę.
– Do Dover – odrzekłem.
– A skąd cię diabli niosą?
– Idę z Londynu.
– Czym dowiedziesz? Zuch z ciebie! Co?
– Nie – wyjąknąłem.
– Niech cię diabli! Jeśli nie zechcesz zrobić mi grzeczności, roztrzaskam ci czaszkę.
Wypuścił mnie z rąk swoich, strasząc i grożąc pięścią, obrzucił wzrokiem od stóp do głowy.
– No, mały, jeśli masz na kufelek piwa, dawaj, bo odbiorę.
Oddałbym wszystko, gdyby mnie nie powstrzymało spojrzenie kobiety, która wstrząsnęła przecząco, choć nieznacznie głową.
– Ubogi jestem – tłumaczyłem się – nic nie mam.
– Co ty myślisz sobie! – wrzasnął blacharz.
– Panie!
– Co myślisz! Niby to nie poznałem na twej szyi jedwabnej chustki mego rodzonego brata? Oddawaj!
W mgnieniu oka chustka moja była w jego ręku. Zmiął ją i rzucił kobiecie. Ta roześmiała się jak z dobrego żartu, lecz odrzucając mi ją z powrotem, wzrokiem i nieznacznym poruszeniem ust mówiła wyraźnie: „zmykaj”. Zanim to jednak zdołałem uczynić, blacharz wyrwał mi znów z rąk chustkę, okręcił ją koło własnej szyi i zwracając się do swej towarzyszki, począł bić ją srodze. Nie zapomnę jej nigdy upadającej na drogę i leżącej w pyle, z potarganymi włosami. Gdym odbiegł, obejrzałem się jeszcze. Siedziała nad rowem ocierając z czoła i twarzy krew końcem chustki, którą była okryta. Blacharz poszedł dalej.
Wypadek ten przeraził mnie tak dalece, że odtąd, widząc zbliżających się ludzi, chowałem się za płoty i do rowów, wychodząc, gdy mnie minęli i dostrzec już nie mogli. Opóźniało to o wiele moją podróż. W tych, jak i innych trudnościach, podtrzymywał mnie ciągle w myśli obecny obraz pięknej, młodej mojej matki w przeddzień mego urodzenia. On to czuwał nade mną, gdy spałem śród chmielów, on mnie prowadził, gdym ruszył rano w dalszą drogę. Widzę go też na tle słonecznego krajobrazu, ponad ulicami, starymi domami i malowniczymi bramami, ponad szarą katedrą w Canterbury i jej wieżycami pokrytymi wronimi gniazdami. On to złocił połyskiem nadziei nagie, smutne płaszczyzny Dover, on to dowiódł mnie dnia szóstego do celu mej podróży. I dziwne, odbiegł mnie właśnie w chwili, gdy bosy, brudny, obdarty, słońcem i wiatrem spalony, na wpół nagi i na wpół zagłodzony stanąłem na bruku tego miasta.
Читать дальше