Stał przed kominkiem, plecami odwrócony do ognia. Siostra jego nalewała herbatę. Patrzył na mnie z góry, lecz gdym wszedł, nie uczynił najlżejszego ruchu.
Zbliżyłem się i przezwyciężając wahanie i nieśmiałość powiedziałem:
– Przepraszam bardzo pana! Żałuję mego postępku, chciałbym, aby mi pan przebaczył.
– Zadowalasz mnie swą skruchą – odrzekł.
Podał mi tę samą rękę, którą niegdyś ugryzłem. Nie mogłem powstrzymać się od spojrzenia na siną, z ukąszenia pozostałą bliznę. Chyba sam gorzej jeszcze się płoniłem pod surowym i ponurym jego wzrokiem.
– Jak się pani miewa? – spytałem pannę Murdstone.
– Dobrze – odparła, podając mi nie rękę, lecz łyżeczkę od herbaty – a czy długo trwać będą wakacje?
– Miesiąc.
– Licząc od kiedy?
– Od dnia dzisiejszego.
– Uf! To już o jeden dzień mniej.
W podobnie uprzejmy sposób zmieniła się w chodzący kalendarz. Co rano przypominała mi dzień po dniu zbliżającą się chwilę opuszczenia domu. Zanim doszliśmy do dziesięciu, czyniła to kwaśno, potem z coraz weselszym zacięciem i widocznym już zadowoleniem.
Tego też pierwszego dnia moich wakacji miałem nieszczęście wprowadzić ją, chociaż z pozoru była niewzruszona, w gwałtowne zdumienie. Wszedłem do bawialnego pokoju, w którym siedziała wraz z matką moją, i wziąłem tkliwie i uważnie na ręce leżącego na jej kolanach braciszka, który liczył zaledwie kilka tygodni. Panna Murdstone krzyknęła nagle tak, żem o mało nie wypuścił z rąk dziecięcia.
– Co ci, Jane? – spytała przestraszona matka moja.
– Na Boga, Klaro! Widzisz?
– Co takiego?
– Wziął je! Chłopiec ten wziął na ręce dziecko!
Trzęsła się z oburzenia, wyrywając mi go z rąk, po czym słabo się jej zrobiło i trzeba było ją poić winem. Naturalnie w następstwie tej sceny zakazano mi stanowczo dotykać się, nawet z lekka, do mego brata i chociaż matka moja zdawała się żywić wręcz przeciwne zdanie, ze zwykłą swą łagodnością przystała na żądanie panny Murdstone.
– Masz oczywiście rację, Jane! – powiedziała.
Innym znów razem ten sam kochany braciszek (pokochałem go sercem całym, jako dziecko mej matki) stał się nieoczekiwanie powodem gniewu panny Murdstone. Matka moja, wpatrując się w oczęta spoczywającego w objęciu dziecka, zagadnęła nagle:
– Davy, chodź tu, bliżej – po czym zaczęła przypatrywać się uważnie moim oczom.
Panna Murdstone opuściła na kolana stalowe swe paciorki.
– Najzupełniej podobne – ozwała się z zadowoleniem matka – najzupełniej, po mnie wziąć je musieli, są tego samego co i moje koloru, dziwnie podobne!
– Co mówisz? Klaro! – surowo spytała Jane Murdstone.
– Kochana Jane – nieśmiało odrzekła z nagła zagadnięta matka moja – znajduję podobieństwo pomiędzy oczyma Davy i małego.
– Zwariowałaś chyba, Klaro! – zdecydowała z niezadowoleniem panna Murdstone.
– Ależ, kochana Jane!…
– Zwariowałaś najzupełniej. Jakież podobieństwo, proszę cię, istnieć może między tym chłopcem a synem mego brata? Żadne! Pod każdym względem są i muszą być zupełnie różni. Nieprzyjemnie mi nawet słuchać podobnych bzdurstw – skończyła i wyszła, trzasnąwszy za sobą drzwiami.
Widocznie nie posiadałem łask panny Murdstone. Widocznie nikt mnie tam nie lubił, nawet ja siebie samego, gdyż ci, co mnie kochali, nie śmieli tego okazywać, a ci, którym niemiły byłem, okazywali to znów tak bez ceremonii, że mimo woli stawałem się nieśmiały, niezręczny, posępny. Czułem, że jak sobie, tak i dla wszystkich jestem ciężarem. Gdym wchodził do pokoju, w którym gwarzyli, natychmiast wesołość opuszczała matkę, chmura osiadała na jej czole, znikał dobry nastrój pana Murdstone, a podwajał się zawsze kwaśny humor jego siostry. W tym wszystkim czułem dobrze, że główną ofiarą była moja matka, czułem, że boi się swobodnie mówić ze mną, patrzyć na mnie, żeby się im nie narażać i nie znosić potem cierpkich snadź 99 99 snadź (daw.) – widocznie, najwyraźniej; zapewne. [przypis edytorski]
wymówek. I nie o siebie samą lękała się biedaczka, lecz i o mnie, niespokojnie śledząc zwrócone na mnie oczy rodzeństwa Murdstone. Widziałem to, rozumiałem i, o ile mogłem, unikałem ich. Niejedna zimowa godzina wydzwoniła na kościelnej wieży, w czasie gdy ja smutny i samotny siedziałem w moim pokoiku. Wieczorami przebywałem czasem z Peggotty w kuchni. Tu czułem się swobodny, nie bałem się być sobą. Zdaje się jednak, że zarówno to, jak i wybrana przeze mnie samotność nie podobały się w bawialnym pokoju. Potrzebny byłem prześladowcom naszym dla dokończenia tego, co nazywali wychowaniem mojej biednej matki. Gniewała ich moja nieobecność.
– Dawidzie – zauważył raz po obiedzie, kiedym się już oddalał, pan Murdstone – z przykrością patrzę na nietowarzyskie twe usposobienie.
– Ponury jak niedźwiedź – dodała panna Murdstone.
Zatrzymałem się na środku pokoju i zwiesiłem głowę.
– Czy wiesz, Dawidzie – ciągnął pan Murdstone – że ponurość i skrytość są to najnieznośniejsze cechy charakteru?
– Są one u chłopców nieomylną oznaką uporu i przekory – zauważyła panna Murdstone. – Musiałaś to zauważyć, Klaro?
– Przepraszam cię, kochana Jane – odrzekła zagadniona 100 100 zagadniony (daw. forma) – dziś: zagadnięty. [przypis edytorski]
– czy to, co mówisz… przepraszam cię, kochana Jane, odnosi się do mego syna?
– Naturalnie – odrzekła panna Murdstone – muszę przecież, gdy mówię, mieć kogoś na myśli. Nie roszczę pretensji do szczególnej głębokości poglądów, lecz sądzę, że nie mijam się nigdy ze zdrowym rozsądkiem.
– Najpewniej, kochana Jane – podchwyciła matka moja – masz wiele, wiele przenikliwości.
– Och! proszę cię, nie mówmy o tym – odparła ze złością panna Murdstone.
– Ale tak, tak – twierdziła matka moja – wszystkim to wiadomo i ja sama korzystam… to jest powinna bym korzystać ze światłych rad twych i wskazówek. Uznaję, wierz mi, uznaję więcej niż kto bądź…
– O! tak, nie możemy zrozumieć tego chłopca – mówiła z godnością panna Murdstone, poprawiając stalowy łańcuszek na ręku. – O! tak! nie jesteśmy zdolni zrozumieć i zgłębić tej studni wszelkich doskonałości. Zgadzam się z tym, zgadzam. Bratu memu przynajmniej może przyznana zostanie większa przenikliwość. Właśnie miał coś powiedzieć w tym względzie, gdyśmy mu przerwały… jak sądzę, niezbyt grzecznie.
– Istotnie, Klaro! – ozwał się cichym, głębokim głosem pan Murdstone – nie możesz być bezstronnym sędzią w pewnych kwestiach.
– Wiem, Edwardzie – odrzekła nieśmiało matka – że we wszelkich kwestiach i ty, i siostra twoja bieglejszymi ode mnie bywacie sędziami, i to tylko chciałam powiedzieć…
– Z pewnością coś niedorzecznego – odparł pan Murdstone – powinnaś bardziej panować nad sobą.
Usta matki mojej poruszyły się, jak gdyby szeptały: „Zapewne, drogi Edwardzie”, nie wydały jednak żadnego dźwięku.
– Z przykrością zauważyłem – ciągnął pan Murdstone, zwracając się do mnie – twe ponure usposobienie i nie mogę zezwolić, aby się ono rozwijało pod mym okiem. Konieczne jest, abyś starał się zmienić lub… my się o to postaramy.
– Przepraszam pana – próbowałem się bronić – dawniej nie byłem ponury…
– Nie zasłaniaj się kłamstwem – huknął tak, że aż matka moja pobladła i mimo woli wyciągnęła ku nam ręce. – Wiem, co mówię. Chowasz się po kątach, przesiadujesz godzinami całymi w swoim pokoju. Wiedz, że chcę, wyraźnie chcę, abyś ciągle dotrzymywał nam towarzystwa, tu pod naszym okiem. Znasz mnie i wiesz, że umiem, gdy potrzeba, nakazać ci posłuszeństwo.
Читать дальше