Mówiąc to, raz jeszcze pogładził mnie pieszczotliwie, wyjął z szuflady swój flet, parę książek i zostawiając w niej klucz dla swego następcy, wyszedł ze szkolnej izby. Wówczas pan Creakle, tym razem już przez usta pedla, wygłosił szumną mowę, w której dziękował Steerforthowi za to, że wziął w obronę honor szkoły, po czym uściskał ręce mego przyjaciela, co wprawiło nas wszystkich w zachwyt, dlaczego, tego bym już wyjaśnić nie mógł. Ja także winszowałem Steerforthowi powodzenia, serce mi się jednak bardzo, bardzo ściskało. Tymczasem kij przełożonego spadł na plecy biednego Tommy’ego Traddlesa, który zamiast podzielać ogólną radość, odważył się popłakiwać w ukryciu, lecz rzewnie, z powodu wydalenia nauczyciela. Po dokonaniu tego ostatniego aktu najwyższej sprawiedliwości pan Creakle poszedł do łóżka czy tam, skąd był wyszedł 89 89 był wyszedł – daw. forma czasu zaprzeszłego; znaczenie: wyszedł uprzednio (wcześniej, zanim miały miejsce zdarzenia i czynności wyrażone czasem przeszłym zwykłym). [przypis edytorski]
.
Pozostawieni sami sobie, wyglądaliśmy, pamiętam, jak nieswoi. Co do mnie przynajmniej, to dręczony najokropniejszymi wyrzutami sumienia i oskarżając siebie jako sprawcę całego tego zajścia, rozpłakałbym się na dobre, gdyby nie wzgląd na przyjaciela, którego łzy moje mogłyby zdziwić, a może i obrazić. Przecież obraził się już na Traddlesa, wyrażając przy tym swe zadowolenie, że się to już raz wreszcie skończyło.
Traddles, który przez cały czas siedział z głową wspartą na stole i miał już cały kajet porysowany kościotrupami, podniósł twarz i zadecydował, że mu wprawdzie nic do tego, lecz z nauczycielem bez wątpienia postąpiono haniebnie.
– Kto temu winien, sam powiedz, płakso? – spytał główny winowajca.
– Tyś winien – odparł Traddles.
– I w czymże to zawiniłem?
– Obraziłeś go i pozbawiłeś miejsca.
– Obraziłem? – powtórzył wzgardliwie Steerforth. – Wyjdzie mu to najpewniej na dobre. Nie przypisuj mu własnych swych delikatnych uczuć. Co zaś do miejsca, piękne mi miejsce! Korzystne! Napiszę do domu, aby mu natychmiast posłali pieniężny zasiłek.
Wprawiło to nas w zachwyt. Wiedzieliśmy, że matka przyjaciela mego była wdową bogatą i niczego nie odmawiała synowi. Porażka Traddlesa była zupełna. Steerforth triumfował, a nadto wmawiał w nas, że to, co zrobił, zrobił w interesie ogółu, narażając własną osobę.
Gdy jednak wieczorem rozpocząłem codzienne opowiadanie, nieraz zdawało mi się, że słyszę flet byłego nauczyciela. Jęczał mi żałośnie w uszach, a gdy wreszcie Steerforth zasnął, długo jeszcze nie dawała mi zasnąć myśl, gdzie teraz się ten flet odzywać może.
Zapomniałem jednak o tym prędko wobec swobody, z jaką Steerforth, nawet bez pomocy książek (zdawało mi się, że wszystko umie na pamięć), wziął się do tymczasowego zastąpienia nauczyciela. Prawdziwy następca pana Mell przybył wreszcie i został przedstawiony memu przyjacielowi na obiedzie u samego pana Creakle. Podobał mu się. „Ten to co innego” – mówił. Wierzyłem Steerforthowi na słowo. Co się tyczy mnie, to nowy nauczyciel nie zadawał sobie w tym wypadku najmniejszego trudu.
W dalszym ciągu szkolnego półrocza jeden już tylko zaszedł wypadek, który dla wielu przyczyn utkwił mi w pamięci.
Pewnego popołudnia, gdy, korzystając z drzemki pana Creakle, oddawaliśmy się swobodniejszej zabawie, pedel, wchodząc do klasy, zaanonsował grubym głosem:
– Goście do Copperfielda.
Zamienił już przedtem słów kilka z przełożonym co do osobistości przybyłych w odwiedziny i pokoju, do którego miały zostać wprowadzone, mnie zaś, zaskoczonemu niezmiernie, kazano iść na górę i włożyć świeże ubranie. Rozkaz ten wypełniłem z bijącym sercem, lecz wchodząc do bawialnego pokoju, cofnąłem się od progu na samą myśl, że odwiedzającymi mogą być chyba pan lub panna Murdstone, a jeśli to będzie moja matka…
W pierwszej chwili nie spostrzegłem nikogo. Przy samych drzwiach oparci stali Ham i pan Peggotty, wywijając kapeluszami na moje powitanie. Roześmiałem się nie tyle z istotnie zabawnego ich wyglądu, ile z prawdziwej radości, jaką mi sprawił ich widok. Długo nie mogłem się uspokoić, przechodząc od śmiechu do łez. Pan Peggotty, który zrazu nie otwierał ust, dawał znaki bratankowi, aby ten mówił:
– Niech się panicz uspokoi – wyszczerzał jak zwykle zęby Ham. – Ależ panicz urósł!
– Urosłem? Doprawdy? – mówiłem, ocierając łzy wywołane widokiem przyjaciół.
– Ależ panicz urósł! – dziwił się Ham.
– Ależ urósł! – powtarzał pan Peggotty.
Śmieliśmy się wszyscy trzej, chociaż nowe groziło mi rozrzewnienie.
– A mama czy zdrowa? – spytałem. – Mama i Peggotty?
– Najzupełniej – zapewniał pan Peggotty.
– Emilka, pani Gummidge?
– Najzupełniej.
Umilkliśmy. Skorzystał z tego pan Peggotty, aby dostać z kosza parę olbrzymich krabów i cały wór małych raczków. Wręczył wszystko to bratankowi, mówiąc:
– Paniczowi smakowało to kiedyś, pamięta panicz, w naszej rybackiej chacie! Ugotowała to sama stara, to jest pani Gummidge ugotowała własnoręcznie.
Podziękowałem, a pan Peggotty, spostrzegłszy, że mu bratanek nie pomaga wymową i tylko uśmiecha się nad morskimi przysmakami, dodał:
– Przybyliśmy na łodzi z Yarmouth do Gravesen. Wiatr mieliśmy pomyślny. Siostra, pisząc do mnie, wymieniła tę szkołę, żądając, abym będąc tu, odwiedził koniecznie panicza i kłaniał się od niej i od wszystkich. Zaraz po moim powrocie Emilka napisze do siostry, żeśmy panicza widzieli, i tak dalej, i tak dalej…
Przeszła chwila, zanim zrozumieć zdołałem, co znaczyło owo „i tak dalej, i tak dalej”. Zrozumiawszy podziękowałem z wylaniem poczciwemu rybakowi, po czym zacząłem rozpytywać go o Emilkę. Musiała uróść, zmienić się, odkąd zbierałem z nią razem muszle i kamyki na wybrzeżu?
– Tak, tak, niedługo, a będzie to już mała kobieta – odrzekł pan Peggotty. – Niech go panicz spyta.
Wskazał na bratanka, skłaniającego w najwyższym zadowoleniu głowę nad workiem raków.
– A jaka ładna! – dorzucił.
– Jaka uczona! – twierdził Ham.
– Jak pisze! Litery czarne, wyraźne, ot, z tak daleka widne!
Poczciwy rybak z zapałem mówił o swej ulubienicy. Twarz jego wyrażała najwyższe zadowolenie, dumę i przywiązanie, oczy połyskiwały wewnętrznym ogniem, a szeroka pierś podnosiła się lekko, swobodnie. Silne ręce zaciskały się z mocą i przekonaniem, a każde swe słowo podkreślał ruchem ramienia, które wydało mi się podobne do kowalskiego młota.
Nie mniejszy był zapał bratanka i zajmujący temat rozmowy byłby zapewne niewyczerpany, gdyby nie nagłe zjawienie się Steerfortha. Wpadł do pokoju, nucąc coś wesołego i dopiero spostrzegłszy mnie w towarzystwie dwóch nieznajomych, cofnął się, wołając:
– Przepraszam, nie wiedziałem, że cię tu zastanę.
Nie w tym to istotnie pokoju przyjmowano zwykle przybywających w odwiedziny gości. Nie wiem sam doprawdy, czy to chęć pochwalenia się przed panem Peggotty takim jak Steerforth przyjacielem czy chęć wyjaśnienia przed tym ostatnim stosunków moich z rybakiem i jego synowcem skłoniły mnie do odwołania cofającego się przyjaciela – jakże mi każdy szczegół głęboko wrył się w pamięć – mówiąc 90 90 chęć pochwalenia się (…) czy chęć wyjaśnienia (…) skłoniły mnie (…) mówiąc – zdanie to zawiera błąd logiczny, a co za tym idzie stylistyczny: ma miejsce niezgodność podmiotów między zdaniem głównym a imiesłowowym; należałoby np. zastąpić imiesłów „mówiąc” zdaniem: „powiedziałem więc”. [przypis edytorski]
:
Читать дальше