Cienka skóra, przez którą znać było wszystkie żyły, suche ścięgna i mięśnie, była ubarwiona miękką aksamitną sierścią. Biała grzywa, obfita, bujna i wzdęta, burzyła się, a niestrzyżony nigdy ogon świetnie od tułowia odsadzał. A ruchy! Wiła się jak wąż; można nią było zawrócić na stole. Umiała pląsać w miejscu, wolno i lekko, iść do ręki jak pieszczone dziecko, ale umiała również wydrzeć z rąk cugle perskiego munsztuka, z rozwartym pyskiem, wziąwszy na kieł krygowe wędzidło, rwać jak dziki wicher przez rowy i płoty, choćby jej ręka jeźdźca darła żelazem wargi.
Rafał pamiętał Basię od pierwszej chwili jej życia. Miał ją w oczach, gdy była włochatym źrebiątkiem i biegała na chwiejnych nogach za matką, tęgą, rozrosłą, białą świerzopą; pamiętał, gdy była źrebicą o krótkiej grzywie, kiedy hasała swobodnie na pastewniku… On pierwszy dopadł, pierwszy siadł na jej grzbiecie bez uzdy i siodła. Pierwszy ją na uździenicy otargał i objeździł oklep, nocami, w sekrecie przed cześnikiem. Nie dziesięć, nie dwadzieścia razy prasnęła nim o ziemię, że ledwie wstał. Nieraz go ponosiła bezdrożami, w nocy, aż obojgu dech zamierał i serce stawało. Ugłaskał ją wreszcie. Teraz klacz go kochała. Potrafiła rozpoznać jego kroki, gdy już z daleka nadchodził, rżała z cicha, radośnie, gdy się zbliżał, a biła nogami, kiedy się oddalał. Panicz pieścił ją, karmił, pielęgnował, sam czesał zgrzebłem, sam poił i przeprowadzał.
W tych czasach, skoro jej oddał przyniesione smakołyki, siadał w jej żłobie, splatał ręce na jej szyi, opierał czoło o jej łeb i siedział nieruchomy, w zamyśleniu. Klacz wyciągała ku niemu wilgotne, szeroko otwarte chrapy o czarnych jamach, a mądre spojrzenie jej oczu jakby z pytaniem czułym i trwożnym na nim spoczywało. Często przychodził teraz do niej bez chleba, bez jabłek… Siadał tak samo i, patrząc w oczy Baśki przymrużonymi oczyma, z dziwacznym uśmiechem śpiewał jej z cicha głuchą piosenkę swej duszy: śpiewkę bez słów, jeszcze nigdy i przez nikogo niesłyszaną, dźwięki z samej głębi serca płynące tak bez woli i wiedzy, jak łzy płyną z oka…
Jednego z pierwszych zaraz dni marca Rafał, dopuszczony już w drodze łaski przed rodzicielskie oblicze, wszedł wieczorem do sypialni, skąd właśnie wyniósł się podstarości otrzymawszy codzienną, przepisaną niejako dozę łajań, wymysłów i krzyku. Nowy Rafała obowiązek polegał na czytaniu urywków starych gazet, które cześnik pożyczał z sąsiedztwa. Lektura trwała zazwyczaj krótko, jakieś najwyżej pół godziny. Cześnik leżał już w łóżku. Podstarości Piotr złożył był wszystkie klucze na stoliku. Łojówka topiła się już w blaszanym lichtarzu od dość dawna i niewiele jej zostało. Gdy Rafał wszedł po cichutku i zatrzymał się przy drzwiach, wnet stary krzyknął na niego:
– Co się tam czaisz? Znowu może knujesz jakie łotrostwo… Bierz gazetę i czytaj mi wyraźnie od tego miejsca, gdzieś wczoraj stanął. Na czymśmy skończyli?
– Na „Dekrecie pochwały dla księdza Zdziechowicza z Piekoszowa”…
– Wiem. Dobrze. Pochlebcom zawsze dobrze, w gazetach ich będą drukowali! Jedź dalej! Wyraźnie i, mośćbrodzieju, tak żeby sens było widać.
Rafał wziął w rękę podarte i zasmolone, luźne szczątki „Gazety Krakowskiej” z roku 1796 i zaczął głośno, patetycznie czytać:
„List generała Buonapartego do Dyrektoriatu. Z głównej kwatery! Werona, dnia 29 Briumer”…
– Czego?
– Napisano: Briumer.
– Cóż to jest ten Briumer?
– Ja nie wiem.
– Ty byś też co wiedział, dryblasie! Warto było pieniądzem gotowym za ciebie w szkołach płacić. Nożem pruć pedelów toś się tam expedite wyuczył, niczym rzeźnik cielęta, ale co znaczy takie zagraniczne słowo, to nie twoja rzecz. Ślabizuj dalej!
„Jestem tak zmęczony fatygami, obywatele Dyrektorowie”…
– Cóż to za jedni ci obywatele dyrektorowie?
– No ja… tego nie wiem.
– Żeby mi się wstać chciało, tobym cię tak, mośćbrodzieju, huknął w ucho za to „nie wiem”, żebyś zaraz zmądrzał!
„…iż nie jestem w stanie donieść wam o wszystkich poruszeniach wojskowych, które poprzedziły bitwę pod Arcole, co teraz zdecydowała los Włoch. Dowiedziawszy się, iż feldmarszałek Alvinzy”…
– Wyraźnie! Dnia dzisiejszego!
„Feldmarszałek Alvinzy zbliża się do Werony”…
– I Werony pewno nie wiesz, co jest?
– Wiem. Werona jest takie miasto we Włoszech.
– Mójże, mądrala…
„…dla złączenia się z dywizjami jego armii, które są w Tyrolu, poszedłem z dywizjami generałów Augereau”…
– Jak?
„…Augereau i Masseny, wzdłuż rzeki Etsch”…
– Łżesz!
„…Etsch… Tymczasem dowiedział się nieprzyjaciel o naszych poruszeniach i wysłał regiment Kroatów i kilka regimentów węgierskich do wsi Arcole, która dla swego położenia wśród bagnisk i moczarów jest bardzo mocna. Ta wieś zatrzymała cały dzień 15 przednią straż armii. Generałowie, znając ważność czasu, nadaremnie rzucali się na czele kolumn dla przebycia małego mostu pod Arcole. Wszyscy niemal byli ranieni. Generałowie Verdier, Bon, Verne, Lasne musieli być z miejsca boju sprzątnieni”…
– Widzieliście… – mruknął cześnik.
„…Generał Augereau”…
– Znowu swoje!
„…uchwycił chorągiew, zaniósł ją aż na koniec mostu, został tam kilka minut, ale bez najmniejszego skutku”.
– Masz teraz! Tak, widać, Austriak, prał tęgo. Zlękły się Francuzy, rozumiesz, gapo?
– Rozumiem – rzekł Rafał.
W chwili gdy to mówił, patrząc ojcu w oczy z rzewną serdecznością, sięgnął ręką po klucz od stajni, ściągnął go niepostrzeżenie ze stolika i schował do kieszeni.
– Czytajże dalej. Cóż się też stało?
„…Z tym wszystkim potrzeba było przejść ten most lub kilka mil obchodzić, co by było nasze działanie zepsuło. Udałem się sam”…
– Kto się sam udał? Kto się gdzie udał, mośćbrodzieju?
– Udał się ten, co na początku, jakże się tam zwał… Buonaparte… „Zapytałem się żołnierzy: czy jeszcze są zwycięzcami spod Lodi? Przytomność moja… takie sprawiła… poruszenie… w wojsku”… – czytał Rafał głosem coraz cichszym, widząc, iż ojciec już tylko jednym okiem, i to słabo, na niego spogląda.
Nim doczytał do końca szpalty, już cześnik wpadł w głuche sapanie. Za chwilę chrapnął raz i drugi. Wtedy młodzieniec zgasił świecę i na palcach wyszedł, cicho zamykając drzwi izby ojcowskiej.
Minął kilka ciemnych już stancyjek, znalazł w mroku drzwi do swojej, zamknął je i upadł na posłanie. Leżał bez ruchu. Coś w nim teraz ostygło i zaczęło z wolna wysuwać się z piersi, wysuwać jak dusza. Został w nim tylko zimny rozmysł i ta żelazna pewność, że klucz ma w kieszeni. Klucz ów był to płaski ułomek kutego żelaza, mający co najmniej ćwierć łokcia długości, wykrzywiony w kształt litery S . Obadwa jego końce miały kwadratowe wyimki, czyli zęby do chwytania nimi mutry zakręcającej śrubę.
Cisza ogarnęła już dwór. Bezdenna zimowa cisza. Ostatnie szelesty zginęły… W kuchni zgaszono łuczywo. Słychać było, jak drobny śnieg sennie podzwania padając w otwór drewnianej okiennicy, jak po szybie ślizga się każda jego drobina… Świerszcz nocny skrzypiał trwożnie gdzieś w trzecim pokoju…
Wiatr ostry u węgłów domu zakwilił, a później z żałośliwym szmerem wałęsa się pod ścianami. Chwilę nacichnie i znowu z rykiem i świstem pięściami bije w ściany, usiłuje wyrwać okiennice, tupie jak koń po słomianej strzesze…
Читать дальше