Chłop na łany wyszedł z kosą… istna śmierć!
Istny szkielet, chylący się pośród zbóż…
Stanął… patrzy… kiwa głową: «Któż wie, któż,
Czyli z korca wysianego zbiorę ćwierć»…
«Nie usiecze… owies mały… liche źdźbła» —
Prasnął kosą, aże brzękła – rzucił sierp:
«Dał ci Pan Bóg marne życie… a ty cierp!»
Zęby zaciął – na powieki trysła łza…
I potoczył łzawem okiem w ciemną dal:
«Przyjdzie zczeznąć… Ha, no darmo! To i cóż?
«O mnie mniejsza – ino dzieci… dzieci żal!..»
I do serca pchał się gwałtem dziwny lęk —
I poleciał niesłyszany, cichy jęk
Po ugorach i po szarych łanach zbóż…
Promienie wiosenne słońca, idąc ukosem po niedawno ze śniegu obeschłych stokach, doszły do pustych wyrębów na stromem zboczu góry, zarysowały bielą stado siedzących rzędami pniaków i zbłękitniły dym, rozpływający się ku górze białą chmurą, a dobywający się szarymi palcami z każdego gonta, z każdej szpary niskiej chałupiny podleśnej.
Ludzie już wstali – słońce dalej poszło, nie zajrzało…
Wstali od świtu mieszkańcy chałupiny leśnej.
– Na wiosnę drogi czas, na spanie zima. Wstań, ugotuj śniadanie i do pola!..
Temi słowy obudził Bartek swoją babę.
Przeciągła się leniwie, jak kotka na przypiecku. Ciepło jej było i dobrze. Ale „jak mus, to mus”. Wyskoczyła z łóżka, wdziała spódnicę i przeszła ku nalepie, a dzieci, zbudzone gwarą, figlowały z ojcem na łóżku.
Niezadługo Bartek zostawił dzieci same, wytrzepał z włosów szczecinowych słomę, co mu przez noc nalazła, i umywszy się zimną wodą z konewki, przeszedł do okna zmówić pacierz…
– Ojcze nasz, któryś jest w niebie – szeptał bezmyślnie, patrząc przez szyby na dolinę, gdzie cała wioska osiedlami się rozłożyła… Zagony krótsze i dłuższe krzyżują się naprzemian, wchodzą jedne w drugie i klinami wdzierają się w puste ugory i pastwiska. Zdaje się, że wielka jakaś siła rzuciła stary, zzieleniały płaszcz na ziemię, na którym łata na łacie o różnych wielkościach i barwach.
– Ale nas zbaw ode złego – dodał głośniej i zwrócił się do żony. – Patrzno, Ulka! Jasiek od Grele już hań orze koło Zimnej Wody…
– A niechta! – odpowiedziała, wsypując ziemniaki do garnka. – Jak Bóg da, to i my zaorzemy na czas. Nie mamy wiela…
– E, dyć!.. – zasępił się Bartek i począł dalej szeptać: – Zdrowaś Marjo, łaskiś pełna… Nie mamy wiela, nie…
Po każdym następnym „Zdrowaśku”, chwytał się za każdy następny palec, żeby nie zmylić przypadkiem, bo miał zamiar zmówić całą cząstkę różańca. Aleć przy piątym Zdrowaśku już nie mógł nijako dojść do końca…
To zaczynał nanowo, to się żegnał parę razy, ale wszystko na nic. Nie mógł przywołać myśli, które woli jego już od samego świtu wypowiadały posłuszeństwo, a teraz stanęły w jawnej niezgodzie z nim samym…
– Nie porada se dać rady – szepnął i poszedł za niemi, gdzie go wiodły.
Widzi… „Jasiek orze zagon koło Zimnej Wody. Hań, za Działek wyciągnął pług Józek od Cieśli… małemi byczętami… nie stać go na większe… A przecie do niedawna był z niego rzomny gospodarz!”
Przebiega okiem pola i zagrody… „Jak to wszystko zmalało do kaduka! Hań nieboszczyk Szymek od Grzędy miał teli kawałek… całe długie stajanie… Dziś ino strzępy. Dzieciska potargały, podzieliły się do równości – zostało im po zagonie… A dyć ono nie ino hań! Bo i u Zapały nie dojrzysz kawałka na całej roli, coby korzec owsa mógł wleźć na niego… Same zagony wąziuteńkie, jak nitki… Miedze i miedze – jedna przy drugiej… Do kaduka! Cóż się to dzieje?… Przecie to niedawny czas, a tak się pozmieniało wszystko… Coby to było?…” – Myśli… – „Aha! już, wnedziutki… ino, ino… zaraz… Nieboszczyk dziadek miał całą tę zagrodę, kaj ja siedzę… Dziś nas pięciu do tego… bo tak: On podzielił synów, ci – swoje dzieci… a ja znowu podzielę…
Przerażone oczy latały od miedzy do miedzy, od zagona do zagona – myśl pracowała uparcie, aż mu pot kroplami stanął na czole. Z wyobraźni znikała wieś dawna, którą jeszcze w myślach nosił – i dzisiejsza oddalała się zwolna – a z po za mgły, z przyszłości, występują miedze… same miedze, jedna przy drugiej, jak skiby na uwrociu… Wilgotne bruzdy czerwienią się rdzawo, jak gęsto ścięta, skrzepła krew… A tłumy ludzi idą mrowiskiem, czernią, miljonową szarańczą zalewają krwawe pola… I widać, jak się to robactwo kłębi, dusi i spycha i walczy zajadle o każdą skibę, aż ziemia powilgotniała od czarnej posoki, a ciepłe opary unoszą się w powietrzu…
Chłop drgnął – ujrzał się nagle nad urwiskiem… Szklanne oczy spojrzały w przepaść… Przymknął je, jakby w obliczu śmierci… Widmo okropnej nędzy stanęło tuż przy nim, blisko… Zeszedł się z niem oko w oko. I zbladł i począł dygotać na całem ciele… Każda żyłka zadrgała przerażeniem.
– Jezus! Jezus! – wykrztusił i otwarł szeroko oczy, zapatrzone w przyszłość…
– Co ci to Bartuś? – spytała miękko żona.
– Nic, nic…
Ruszył do sieni, żona za nim…
– Kaj idziesz?
– Do roboty – odparł bezdźwięcznie.
– A śniadanie?
Nie odrzekł nic. Wyszedł za próg, na osiedle, wyciągnął pług, nabił lemiesz i trzósło i poszedł do stajni wyprowadzić woły…
– Trza robić, trza… – powtarzały wargi wciąż i bezustanku.
Robi wszystko, jak dawniej, lecz machinalnie i bez czucia.
Wiarę stracił – i porusza się, jak maszyna, party jedyną koniecznością życia.
– Trzeba żyć, trzeba…
W szeroko otwartych i naprzód zapatrzonych oczach drzemie tylko jedyna myśl – o czarnej przyszłości.
W chałupie Błażeja Szczypty panuje jakiś świąteczny nastrój. Wprawdzie nic się tu nie zmieniło od wczoraj; te same czarne, odymione ściany, te same sprzęty w izbie, nawet może więcej śmiecia leży na glinianej podłodze, ale widać z powszechnej „uwijacki”, z radosnego oczekiwania, malującego się na wynędzniałych twarzach dzieci, że ma nastąpić jakaś ważna chwila, jakieś wielkie święto… I te widoczne, zapowiednie znaki robią ten dzień niepowszednim, różnym od szarych dni całego roku. To dzień wilji Bożego Narodzenia…
Wiedzą już o tem i dzieci, bo im wczoraj matka zapowiedziała wyraźnie:
– Pamiętajcież se dobrze, żeby mi jutro żadne na karę nie zasłużyło!… Bo jak na wilię dostanie bicie, to je bez caluteńki rok to samo czeka…
A ojciec przybaczył im jeszcze dziś rano napomnienie matki, gdy wychodząc z ciupagą uciąć podłaźniczkę, popatrzał na nie z napół surowym uśmiechem i rzekł od progu:
– Nie dokazujcie, ino słuchajcie mamy, bo „na wiliją – dzieci biją”…
Tereska nie potrzebowała napomnienia; miała już piętnaście lat i właśnie pomagała matusi w zarabianiu ciasta z jęczmiennej mąki, ale średni Wojtuś, a zwłaszcza najmłodszy Józuś, który w izbie robił hałas za dziesięciu – ci dwaj zbereźnicy, gdyby nie zapowiedź całorocznej kary, nie siedzieliby tak spokojnie w kącie…
– Tereś! – zwróciła się matka do dziewczyny, która z zagiętymi po łokcie rękawami lnianej koszuli mięszała ciasto na nieckach – umyj se ręce i zabier się do innej roboty. Ja to już sama skończę. Przynieś karpiele z piwnicy, obier je, a potem przygotuj grzyby i kapustę…
Читать дальше