– Oto mi pociecha! – przerwał Połaniecki – mucha nie wyżyje na tej filozofii, a cóż dopiero matka, której jedyne i kochane dziecko umiera.
Lecz niebieskie oczy profesora były już jakby za światem; przez chwilę wpatrywał się uporczywie przed siebie, poczem ozwał się, jak człowiek, który coś widzi, ale nie jest pewny, czy widzi dokładnie:
– A mnie się zdaje, że to dziecko zanadto wszczepiło się w serce ludzkie, żeby tak ot przejść i odejść bez śladu. Coś w tem jest… Coś jej było przeznaczone, ona musi coś spełnić – i przedtem nie umrze.
– Mistycyzm! – rzekł Bukacki.
Lecz Połaniecki przerwał:
– Oby tak było! Mistycyzm, nie mistycyzm, ale, oby tak było! Człowiek w biedzie chwyta się nawet za cień nadziei. Mnie też nigdy się w głowie nie mieściło, żeby ona miała umrzeć.
A profesor dodał:
– Kto wie! może ona nas wszystkich jeszcze przeżyje!
Połaniecki był w tej fazie sceptycyzmu, w której człowiek w niczem nie uznaje pewności, ale wszystko uznaje za możliwe, zwłaszcza to wszystko, czego w danym wypadku pragnie serce; odetchnął więc lżej i nabrał jakoś otuchy.
– Niech Bóg zmiłuje się nad nią i nad panią Emilią – rzekł. – Dałbym na sto mszy, gdybym wiedział, że jej to pomoże.
– Daj na jedną, byle ze szczerą intencyą.
– A dam! a dam! Co do szczerości intencyi, nie byłbym szczerszy, gdyby o własną moją skórę chodziło.
A Waskowski uśmiechnął się i rzekł:
– Ty jesteś na dobrej drodze, bo umiesz kochać.
I jakoś lżej uczyniło się wszystkim. Bukacki, jeśli myślał w duszy coś przeciwnego temu, co mówił Waskowski, nie śmiał się z tem odezwać, bo sceptycyzm, choćby najbardziej wkorzeniony, gdy ludzie wobec prawdziwego nieszczęścia szukają ratunku w wierze, nakłada czapkę na uszy i nietylko tchórzy, ale wydaje się sam sobie marnym i małym.
Bigiel, który nadszedł w tej chwili, ujrzał weselsze twarze i rzekł:
– Widzę po was, że mała nie gorzej.
– Nie, nie! – rzekł Połaniecki – i profesor mówił nam takie poczciwe rzeczy, że tylko go do rany przyłożyć.
– Chwała Bogu! Żona moja dała dziś na mszę, a potem poszła do pani Emilii. Dziś będę jadł z wami, bo mam urlop, i skoro Litce lepiej, to powiem wam drugą wesołą nowinę.
– Co takiego?
– Spotkałem przed chwilą Maszkę, który zresztą zaraz tu przyjdzie, a jak przyjdzie, to mu powinszujcie, bo się żeni.
– Z kim? – spytał Połaniecki.
– Z moją sąsiadką.
– Z panną Krasławską?
– Tak.
– Rozumiem – rzekł Bukacki – skruszył na proch te panie swoją wielkością, swojem urodzeniem, swoim majątkiem i z tego prochu ulepił sobie żonę i teściową.
– Wytłómaczcie mi jedną rzecz – rzekł profesor Waskowski – Maszko jest człowiekiem religijnym…
– Jako konserwatysta – przerwał Bukacki – dla przyzwoitości.
– I te panie także – ciągnął dalej Waskowski.
– Ze zwyczaju…
– Dlaczego oni nie zamyślają się nigdy o życiu przyszłem?
– Maszko! czemu ty nie zamyślasz się nigdy o życiu przyszłem? – zawołał Bukacki, zwracając się do wchodzącego w tej chwili adwokata.
Maszko zaś zbliżył się do nich i spytał:
– Jak powiadasz?
– Powiadam: Tu felix, Maszko, nube!
Wówczas wszyscy poczęli mu składać życzenia, on zaś przyjmował je z pełną godności powagą, w końcu przemówił:
– Moi drodzy, dziękuję wam z całego serca, a ponieważ wszyscy znacie moją narzeczoną, więc nie wątpię o szczerości waszych życzeń.
– Nie pozwól sobie na to! – rzekł Bukacki.
A Połaniecki dorzucił:
– W porę ci przyszedł Krzemień.
Krzemień istotnie przyszedł Maszce w porę, bez niego bowiem może nie zostałby przyjęty. Ale właśnie dlatego ta uwaga nie była mu przyjemną, więc skrzywił się i rzekł:
– Ułatwiłeś mi to kupno i czasem ci jestem za to wdzięczny, a czasem cię przeklinam.
– Dlaczego?
– Bo twój wujaszek Pławicki jest najnudniejszą i najnieznośniejszą figurą na świecie, nie mówiąc o twojej kuzynce, która jest bardzo miła panna, ale odmienia od rana do wieczora swój nieodżałowany Krzemień przez wszystkie siedm przypadków, dodając do każdego łezkę. Ty tam mało bywasz, ale wierz mi, że to jest także niepospolicie nudne.
A Połaniecki począł mu patrzeć w oczy i odpowiedział:
– Słuchaj Maszko. Ja wygadywałem na mojego wujaszka, co wlazło, ale nie idzie za tem, żebym miał słuchać cierpliwie, gdy ktoś na niego wygaduje, zwłaszcza ktoś, kto zrobił na nim dobry interes. Co do panny Maryni, wiem, że jej żal Krzemienia, ale to dowodzi, że nie jest pustą lalką, nie jest manekinem, tylko kobietą z sercem, rozumiesz mnie!
Nastała chwila milczenia. Maszko doskonale zrozumiał, kogo Połaniecki miał na myśli, mówiąc o pustej lalce i manekinie, więc wypieki na twarzy przybrały barwę cegły, a usta poczęły drgać. Jednak pohamował się. Nie był on wcale tchórzem, ale nawet najzuchwalszy człowiek ma zwykle kogoś, z kim woli nie zadzierać, i dla Maszki takim kimś był właśnie Połaniecki.
Więc wzruszywszy ramionami, rzekł:
– Czego ty się gniewasz? Jeśli ci to robi przykrość…
Lecz Połaniecki przerwał:
– Ja się nie gniewam, tylko radzę ci pamiętać moje słowa.
I patrzył mu dalej w oczy, Maszko zaś pomyślał: „Jeśli chcesz koniecznie awantury, to będziesz ją miał.”
– Twoje słowa – odrzekł – mogę pamiętać, tylko przyjmijże i ty odemnie radę: nie pozwalaj sobie do mnie mówić tym tonem, bo mógłbym go także zapamiętać i wezwać cię do obrachunku.
– Co u licha! – zaczął Bukacki. – Co wam jest!?
Lecz Połaniecki, w którym rozdrażnienie na Maszkę zbierało się od dawna, byłby posunął niechybnie rzeczy do ostateczności, gdyby nie to, że w tej chwili wpadł do gabinetu służący pani Emilii.
– Proszę pana – rzekł zdyszanym głosem – panienka umiera!
Połaniecki zbladł i, porwawszy za kapelusz, skoczył do drzwi. Nastało głuche, długie milczenie, które przerwał wreszcie Maszko:
– Zapomniałem – rzekł – że jemu wszystko trzeba teraz wybaczyć…
A Waskowski, zakrywszy oczy rękoma, począł się modlić.
Wreszcie podniósł głowę i ozwał się:
– Bóg jeden okiełznał śmierć i potrafi ją powstrzymać.
Jakoż w kwadrans później Bigiel odebrał od żony kartkę ze słowami:
– „Atak minął.”
Połaniecki pędził do pani Emilii w trwodze, czy zastanie jeszcze Litkę przy życiu, służący bowiem powiedział mu podczas drogi, że panienka dostała konwulsyi i była konająca. Gdy jednak przybył na miejsce, pani Emilia sama wybiegła na jego spotkanie i jednym tchem, z głębi piersi, rzuciła mu słowa:
– Lepiej! lepiej!
– Doktor jest? – spytał Połaniecki.
– Jest.
– A mała?
– Śpi.
W twarzy pani Emilii resztki przerażenia walczyły z nadzieją i radością. Połaniecki zauważył, że usta jej były prawie białe, oczy suche i zaczerwienione, a twarz w wypiekach. Była śmiertelnie znużona, albowiem nie spała od dwudziestu czterech godzin.
Lekarz jednak, człowiek młody i energiczny, uważał, że niebezpieczeństwo na razie minęło. Panią Emilię pokrzepiło szczególniej to, co powiedział jej przy Połanieckim:
– Nie powinniśmy dopuścić do następnego ataku i nie dopuścimy.
Była w tych słowach istotnie otucha, widocznie bowiem doktor uważał za rzecz możliwą niedopuszczenie do następnego ataku, ale było i ostrzeżenie, że następny mógłby być śmiertelnym. Lecz pani Emilia czepiała się teraz każdej nadziei, jak człowiek spadający w przepaść czepia się gałęzi drzew, rosnących nad jej krawędzią.
Читать дальше