Jechał ścieżką prowadzącą do kolejnej wsi, rozmyślając i nie zważając na miarowy deszcz, który zaczął padać.
Kochał brata, lecz zarazem żałował, że Royce poczuł, iż musi odnaleźć swego ojca. Patrząc bezstronnie, Raymond rozumiał, jak bardzo odnalezienie poprzedniego króla przysłuży się ich sprawie, lecz to za Royce’em ludzie pójdą, to jego musieli zobaczyć, żeby powstać. Raymond nie był nawet pewien, czy bez niego zdoła zebrać jakąkolwiek armię.
To oznaczało, że kiedy król Carris odda cios, jedynie siły hrabiego Undine’a staną naprzeciw wojskom króla. Raymond nie wiedział, jak liczna będzie to armia, ale skoro utworzą ją siły każdego lorda w królestwie… nie będą mieli szans na zwycięstwo.
Gdyby tylko Royce tu był, Raymond nie wątpił, że potrafiłby zebrać armię, której potrzebowali. Jednak w tej sytuacji pozostała mu tylko nadzieja, że Lofen i Garet będą mieli więcej szczęścia.
– Nie możemy jednak liczyć na szczęście – powiedział Raymond na głos. – Nie kiedy tylu ludzi może zginąć.
Widział na własne oczy, czego możni potrafili dopuścić się wobec tych, którzy ich rozgniewali. Były klatki, tortury na głazie uzdrowicieli, i jeszcze gorsze rzeczy. W najlepszym razie każda ze wsi, która się zbuntuje, zostanie zniszczona – co jedynie dawało tym, którzy pozostali, więcej powodów, by nie przyłączać się do buntu.
Raymond westchnął. Nie mógł dokonać niemożliwego: potrzebowali Royce’a, ale było to niemożliwe, gdy szukał swego ojca. Chyba że…
– Nie, to się nie uda – wymamrotał Raymond na głos.
Tyle że mogłoby się udać. I tak nikt na tych ziemiach nie wiedział, jak wygląda Royce. Być może słyszeli o nim, być może nawet słyszeli, jak wygląda, ale każdy wiedział, że opowieści zniekształcają prawdę.
– To niemądry pomysł – powiedział Raymond.
Sęk w tym, że inny nie przychodził mu w tej chwili do głowy. Owszem, byłoby to niebezpieczne, gdyż Royce’a ścigano. Owszem, spowoduje to problemy później: ludzie poczują się oszukani, gdy się dowiedzą, niektórzy pewno nawet zdezerterują. Większa część jednak pozostanie z nimi. Większa część poczuje się zbyt związana ze sprawą, gdy stanie w szeregach armii, albo będzie zbyt zajęta walką, by o tym pomyśleć.
– Być może nawet nie zobaczą Royce’a z bliska – dumał Raymond.
Spostrzegł, że podjął decyzję, tak naprawdę jej nie podejmując, i jechał dalej drogą do kolejnej wsi. Wybrał osadę leżącą kilka wsi dalej, by nie dotarły do niej opowieści z Byesby i nie zniweczyły jego planów. Ta wieś była większa, miała gospodę i sporą stodołę, która służyła za ogólną przechowalnię zapasów. Była na tyle duża, by widok wjeżdżającego do niej jeźdźca nie zdumiał nikogo na tyle, by nakłonić go do wyjścia z chaty. Równało się to z tym, że Raymond musiał siedzieć na końskim grzbiecie na rynku i raz po raz krzyczeć do ludzi, nim ci wyszli do niego.
– Słuchajcie wszyscy. Posłuchajcie mnie! Przynoszę wieści!
Poczekał, aż ludzie zbiorą się dokoła niego, nim zaczął mówić.
– Zbliża się wojna! – powiedział. – Słyszeliście te opowieści: syn prawdziwego króla powrócił i obalił księcia, który ograbiał własnych ludzi! To prawda, a ja wiem, co teraz sobie myślicie. Sądzicie, że to kolejna sprzeczka pomiędzy możnymi, która nie ma z wami nic wspólnego, ale ja przybyłem tutaj, by rzec wam, że dotyczy ona także was. Że ta sprawa to zupełnie co innego.
– Ach tak, a niby to czemu? – krzyknął mężczyzna stojący na tyłach coraz liczniejszej ciżby. Raymond miał wrażenie, że zaczynają powtarzać się wydarzenia z poprzedniej wsi.
– Bo to szansa na to, by dokonać prawdziwych zmian. Bo to nie jest sprzeczka pomiędzy możnymi, lecz szansa, by stworzyć świat, w którym nie włada kilku możnych, trzymających nas w garści. Bo to jedyna walka, w której jednej ze stron naprawdę zależy na takich, jak wy, na takich, jak my wszyscy.
– Ach tak? – zapytał mężczyzna. – A kimże jesteś, przybyszu, że tak wiele wiesz na ten temat?
Raymond wziął oddech, wiedząc, że to chwila, w której musi albo to zrobić, albo nie – a gdy to się stanie, nie będzie już odwrotu.
– Mówże – nie ustępował mężczyzna. – Kim jesteś, by mówić, że jakiś odległy możnowładca dba o takich, jak my?
– To proste – odrzekł Raymond i tym razem jego głos rzeczywiście poniósł się po całej wsi. – Jestem Royce, syn króla Filipa, prawowity władca tego królestwa!
Royce szedł ostrożnie przez las. Drzewa splatały się jedno z drugim, aż nie sposób było dojrzeć ścieżkę. Zgubił drogę, a coś podpowiadało mu, że zgubienie się w tym miejscu oznacza śmierć.
Nie zatrzymywał się jednak, bo nie wiedział, co innego miałby zrobić. Drzewa zwarły się wokoło niego, a ich gałęzie zaczęły wyginać się pod podmuchami niewyczuwalnego wiatru, napierając na Royce’a i siekąc go. Gałęzie raniły go do krwi, a obok nich pojawiły się naraz cierniste krzewy, wbijając mu się w skórę i zatrzymując go w miejscu. Musiał zebrać wszystkie siły, by iść dalej przed siebie.
Ale dlaczego miał iść dalej? Nie wiedział, gdzie jest, po co więc przeć tak naprzód, przez mrok i niepewne leśne drogi? Opuszczały go siły, czemuż więc nie miałby przysiąść na pniaku drzewa, złapać oddech i…
– Jeśli się zatrzymasz, umrzesz, mój synu.
Głos dobiegał spośród drzew i choć znał go jedynie ze snów, Royce natychmiast poznał, że należy do jego ojca. Obrócił się w stronę, skąd dochodził i ruszył przed siebie.
– Ojcze, gdzie jesteś? – zawołał, idąc w stronę, z której zdawał się dobiegać głos jego ojca.
Ta droga była jeszcze trudniejsza do przejścia. Musiał pokonać powalone drzewa, a każde kolejne przeskakiwał z coraz większym trudem. Z ziemi wystawały głazy i Royce miał teraz wrażenie, że musi tyle samo wdrapywać się na nie, co biec, by je ominąć. Biegnącej przed nim drogi nie sposób było odróżnić od reszty lasu i Royce poczuł, że przytłacza go rozpacz, bo nie wiedział, gdzie jest.
Wtedy spostrzegł stojącego nieopodal białego jelenia. Nie ruszał się, patrząc na Royce’a wyczekująco. Z tą samą dziwną pewnością, którą odczuł wcześniej, Royce wiedział, że ten zwierz ma mu wskazać drogę. Odwrócił się w jego stronę i pobiegł jego śladem.
Biały jeleń był szybki i Royce musiał wytężyć wszystkie siły, by nie stracić go z oczu. Miał wrażenie, że wysiłek rozsadzi mu płuca, a kończyny paliły go żywym ogniem. Mimo tego biegł dalej pomiędzy chłostającymi go gałęziami, aż wypadł na polanę, na której jeleń zniknął, a zastąpiła go okuta w zbroję postać, obrzeżona białym światłem.
– Ojcze – odezwał się Royce, wciągając gwałtownie powietrze. Poczuł, jak gdyby brakło mu tchu, jak gdyby brakło mu czasu.
Jego ojciec skinął głową i uśmiechnął się, po czym, nie wiedzieć czemu, wskazał dłonią coś w górze.
– Musisz już stąd odejść, Royce. Kop, kop w stronę światła.
Spoglądając w górę, Royce dostrzegł nad sobą światło, a gdy usłuchał ojca, światło zaczęło przybliżać się coraz bardziej i bardziej…
* * *
Royce odzyskał przytomność, dysząc ciężko i krztusząc się. Pluł morską wodą i zaczął się podnosić, lecz czyjeś troskliwe ręce przytrzymały go w miejscu. Royce opierał się im przez chwilę, nim spostrzegł, że to Mark uciska jego brzuch, by wypompować z niego wodę.
– Ostrożnie – odezwał się jego przyjaciel. – Wywrócisz tratwę.
Читать дальше