– A czy lubią kwiaty? – spytała znienacka Multiflora.
– Jeszcze jak! Pani Niezgódkowa co dzień przypina sobie do kapelusza inny bukiecik. Choć to i sztuczne, ale zawsze kwiaty. Raz bławatki, raz fiołki, a w niedzielę i święta wyłącznie róże. Słowo daję! Ładniejsze niż prawdziwe!
Słysząc to Dalia rozkichała się na dobre. Kapitan Tykwot powiedział „na zdrowie”, Weronik przerwał swoje wynurzenia, natomiast Alojzy usłużnie oznajmił:
– Opuszczając krainę Obojga Farmacji, wziąłem z sobą próbki niezawodnych leków. Mam tutaj tubkę „Antykichaliny”. Po jej zażyciu najuporczywszy katar ustaje natychmiast.
Dalia już wyciągnęła rękę po lek, lecz nagle powstrzymała się i rzekła cicho:
– Nie… Nie… Co by powiedział mój narzeczony, gdybym przestała kichać? Jemu przecież to się we mnie najbardziej podobało. Nie, Admirale, przepraszam, ale nie skorzystam.
Po skończonym obiedzie pan Kleks i ja podziękowaliśmy gospodarzom, pogłaskaliśmy pieski i ruszyliśmy ku domowi. Towarzyszył nam Weronik, który zakończył już swoje prace na „Anemonowej Piętce”, posprzątał, a także pomył szyby, jak przystało na wzorowego dozorcę.
W pracowni meteorologicznej zastaliśmy Limpotrona. Ustalał właśnie siłę wiatru i regulował pogodę na czas królewskich uroczystości zaręczynowych. Zatrzymał nas, gdyśmy szli do naszych apartamentów.
– Mam tu coś dla panów – powiedział. – Oto odznaczenia, które król raczył panom dzisiaj przyznać. Dla pana profesora Krzyż Komandorski Złotego Koguta z gwiazdą, dla pana Niezgódki order Kurzego Pióra, dla pana Czyściocha Medal Eksportowego Jajka. Zechcą panowie dzisiaj wystąpić w tych odznaczeniach. Przyniosłem także trzy puszki galowego proszku. Trzeba się nim posypać zgodnie z ceremoniałem. A tu są trzy złote chronometry, wprawdzie popsute, ale za to najwyższej marki. Pochodzą one z królewskich zbiorów i posiadają szczególną pamiątkową wartość, popsuł je własnoręcznie król Kwaternoster I.
Podziękowaliśmy ministrowi za tak zaszczytne wyróżnienie i udaliśmy się do siebie.
– Czasu nam zostało niewiele – rzekł pan Kleks. – Trzeba się wystroić na dzisiejszą uroczystość.
– Czy musimy wystąpić tak jak Alamakotańczycy, nadzy do pasa i posypani srebrnym proszkiem? – zapytał z niepokojem Weronik.
– Załatwimy do kompromisowo – odrzekł pan Kleks. – Koegzystencja trwa. Posypiemy się srebrnym proszkiem, a na wierzch włożymy ubrania. W ten sposób wilk będzie syty i owca zadowolona.
Z radością i pełni podziwu dla pomysłowości pana Kleksa przyjęliśmy to rozwiązanie. Przebraliśmy się szybko w odświętne stroje oraz przypięliśmy do nich ordery. Profesor właśnie przygładzał przed lustrem brodę, włosy i brwi, gdy nagle ujrzał w nim odbicie Weronika i zawołał:
– Panie Weroniku! Co to znaczy? Czy pan ma zamiar pokazać się w tym roboczym kombinezonie?
– Nie mam innego ubrania, panie profesorze – odparł Weronik. – Ale na dzisiejszą uroczystość zasznurowałem sobie buty galowym czerwonym kablem. Proszę spojrzeć.
Z tymi słowy zadarł nogę i zademonstrował but panu Kleksowi.
– Fiu-fiu – mruknął profesor – Skąd pan wytrzasnął taki nowiutki kabel? Coś zabójczego! Alamakotanki oszaleją z zachwytu na widok pańskich butów. Trudno. Każdy Weronik ma swój konik.
– Chciał pan powiedzieć „swego konika” – wyrwałem się.
– Czy nie rozumiesz, Adasiu, że dla rymu poświęca się często składnię? – skarcił mnie Kleks. – Jeśli robi tak poetka tej miary co Piwonia, to wolno i mnie. Chodźmy, panowie. Proszę za mną!
Na placu stała już królewska fregata w całej swej okazałości. Kordon straży powstrzymywał napierający tłum. Punktualnie o godzinie szóstej dostojnicy Alamakoty wkroczyli na pokład fregaty. Premier Trondosentron zajął miejsce na dziobie. Za nim ustawili się w szeregu ministrowie Trąbatron, Limpotron, Tubatron, Paramontron i Fajatron. Przy sterze stanął ministron Alojzytron, Pierwszy Admirał Floty, w galowym mundurze szamerowanym złotem. W odróżnieniu od innych ministronów Alojzy nie był obnażony do pasa, tylko epolety miał grubo posypane galowym srebrnym proszkiem. Przy prawej burcie zasiadła rodzina państwa Lewkoników, przy lewej – żony ministronów.
Na końcu zjawił się witany owacyjnie król Kwaternoster I prowadząc pod rękę zarumienioną Różę. Majestatycznie wstąpił na mostek kapitański, a Róża zajęła złocony fotel u jego stóp.
– Nie wypolerowali oparcia, patałachy – mruknął Weronik.
Król miał na głowie małą koronę podróżną, w dłoni trzymał berło sporządzone ze złotych zegarków, z ramion aż do ziemi spływał mu płaszcz obrzeżony kolorowymi jajkami, prawdopodobnie ugotowanymi na twardo, żeby się nie potłukły. Ryża bródka króla złociła się w słońcu, wydatny nos węszył nastroje ludu, a dobrotliwe spojrzenie sięgało ponad głowami poddanych w daleką przyszłość. Można śmiało powiedzieć, że był to mężczyzna bardzo przystojny, krzepki i postawny. Pomimo swoich lat czterdziestu wyglądał nadzwyczaj młodo.
Ale oczy wszystkich skierowane były na przyszłą królową. Omawiano jej urodę, powtarzano sobie szeptem ciekawostki o rodzinie Lewkoników, plotkowano na zabój, jak to zwykle przy tego rodzaju okazjach.
Róża uśmiechem i ruchem dłoni pozdrawiała wiwatujące tłumy. Twarzyczka jej promieniała szczęściem i życzliwością. O takiej właśnie królowej marzyli Alamakotańczycy, nic więc dziwnego, że od pierwszego dnia stała się ich ulubienicą.
Ubrana była w piękną złocistą suknię, a na ramionach, podobnie jak pozostałe damy, miała pelerynkę z kogucich piór.
Królewska fregata na ogumionych kółkach gotowa była do odjazdu.
Na dany przez Admirała znak Zyzik, ukryty dotąd pod pokładem, uderzył w dzwon pokładowy i kawalkada z wolna ruszyła z miejsca. Fregatę ciągnęło stu królewskich hulajnożników. Ponieważ dzień był bezwietrzny, na rufie ustawiono mechaniczne wiatraczki, które dmuchały w żagle i wydymały je nie gorzej niż morska wieja. Zaproszeni goście podążali za fregatą na państwowych hulajnogach pomalowanych w prążki w barwach narodowych.
Orszak posuwał się ulicami miasta wzdłuż szpaleru wiwatujących Alamakotańczyków. Był to widok naprawdę wspaniały. Na maszcie fregaty powiewała bandera królewska, na linach furkotały chorągiewki, ulice tonęły w trójkolorowych flagach. Z balkonów i z okien zwisały girlandy kwiatów. Niezliczone transparenty przerzucone nad ulicami zawierały rymowane patriotyczne hasła. Oto kilka z nich, które mi utkwiły w pamięci:
Niech donośnie brzmi nasz chór:
Więcej kur i więcej piór.
Każdy aktywista sportu
Dba o kury dla eksportu.
Czy to styczeń, czy to maj,
Niech się zwiększa eksport jaj.
Będziesz zdrowy cały rok
Laktusowy pijąc sok.
Nic bez z pracy się nie wskóra:
Jakie jajko, taka kura.
Ministron Trąbatron co jakiś czas wznosił okrzyki, które ludność ochoczo podchwytywała:
– Niech żyje trzecia nurga!
– Niech żyje!
– Niech żyje jajecznica!
– Niech żyje!
– Niech żyje tabliczka mnurżenia!
– Niech żyje!
Do pochodu przyłączały się wciąż nowe tłumy, gdyż trzynożni Alamakotańczycy nawet bez hulajnóg mogli z łatwością nadążyć z fregatą.
Na jasnym jeszcze niebie zabłysły pierwsze fajerwerki, a młodzież nieustannie strzelała na wiwat z nadymanych rybich pęcherzy, co leżało w odwiecznej tradycji tego kraju.
Читать дальше