Pochylił głowę i popatrzył na nią z głęboką troską.
– Wszystko w porządku?
Nie, nic nie było w porządku. Najchętniej wtuliłaby twarz w ten jego śmieszny mundur i wybuchła płaczem. Tyle tylko, że nie miała zwyczaju płakać.
– Nic mi nie jest – oznajmiła dzielnie, choć głos jej drżał.
– Naprawdę nie wiedziała pani o śmierci siostry? – spytał ze współczuciem, a gdy nie odpowiedziała, delikatnie ujął ją pod brodę i uniósł jej twarz, by musiała spojrzeć mu w oczy.
Piękne oczy. Niebieskie i czyste jak jezioro wśród gór. Mogłaby w nich zatonąć. Byleby tylko nie myśleć o tym, co się stało.
– Nie – wyszeptała z trudem. – Nie miałam z nią kontaktu…
– Rozumiem – odparł, lecz widać było, że nic nie rozumie.
– Od jakiegoś czasu nie umiałyśmy się dogadać.
– Tak mi przykro.
Przez chwilę stała bez ruchu, jakby czerpała siłę z jego mocnego ciała, po czym wyprostowała się i odsunęła. Puścił ją, ale… z dziwnym ociąganiem.
– Jak to się stało? – spytała, starając się zapanować nad głosem.
– Wypożyczyli bobslej i zjechali czarną trasą, wie pani, najtrudniejszą, przeznaczoną dla najbardziej doświadczonych zawodników. Czysta głupota! Niestety, byli pijani.
Znowu zrobiło się jej słabo i znów poczuła bolesny skurcz w żołądku. Lara, ty idiotko, coś ty zrobiła…
Nie chciała o tym myśleć. Wolała myśleć o tym, że książę ma przyjemny, aksamitny głos.
– Byli? Ach, tak, przecież pański kuzyn… Naprawdę wyszła za pańskiego kuzyna?
– Nie chce mi się wierzyć, że pani o niczym nie wie – oznajmił z nagłym gniewem. – Przecież matka musiała pani powiedzieć!
– To ona wie?
– Oczywiście. Sam po nią pojechałem i przywiozłem ją do Broitenburga na pogrzeb.
No, to matka miała wspaniałą okazję, żeby się popisać. Isobelle Dexter de Bier w roli nieutulonej w bólu matki młodziutkiej księżnej musiała wypaść wspaniale. Z pewnością sprawiła sobie stosowną kreację, nie zapominając o czarnym welonie i koronkowej chusteczce, którą z dyskretną elegancją osuszała nieistniejące łzy.
– Przyjechała sama?
– Nie, z pani ojczymem.
Ciekawe, z którym? Isobelle od dawna nie zawracała sobie głowy legalizowaniem swoich związków, może zresztą i dobrze. Gdy rodziła Larę, była zamężna już po raz czwarty… A teraz odstawiła cyrk na pogrzebie młodszej córki, nie powiadamiając o niczym starszej.
Mark przypatrywał się jej ze zdumieniem.
– Naprawdę pani matka nie skontaktowała się z panią?
– Sądzi pan, że moja matka chciałaby przyznać się do córki, która przesiaduje na drzewach i chodzi tak ubrana?
– Ogarnął ją taki smutek i ból, że nie miała siły dalej rozmawiać. Potrzebowała spokoju, żeby zebrać się w sobie. Wtedy będzie mogła stawić czoło nowej sytuacji. Dopiero wtedy. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, chciałabym teraz zostać sama. Proszę mi dać wizytówkę, skontaktujemy się jutro.
– To niemożliwe, jutro wracam do Broitenburga, muszę więc dziś wieczorem być w Sydney. Mam te papiery ze sobą, możemy załatwić wszystko od razu. Złoży pani podpis i będzie pani miała tyle spokoju i samotności, ile tylko zapragnie.
Żal mu było stojącej przed nim dziewczyny. Wyglądała na załamaną. Musiała bardzo przeżyć śmierć siostry i okrutne zachowanie matki. Swoją drogą, jak matka może zrobić coś takiego swojemu dziecku?
Nie, to nie moja sprawa, przypomniał sobie twardo. Miał dość własnych zmartwień. Musiał jak najszybciej wracać do Europy.
Panna Dexter była tak pogrążona w bólu, że z pewnością nie miała głowy do podpisywania czegokolwiek. Rzeczywiście, powinien dać jej czas na ochłoniecie, ale czasu akurat nie miał. W grę wchodziło bezpieczeństwo i przyszłość jego kraju oraz dziedzictwo Henry'ego. I jego własna wolność.
– Wystarczy jeden pani podpis – powtórzył, ruszając w stronę samochodu. – Dokumenty mam ze sobą, to kwestia paru minut.
Tammy nawet nie drgnęła.
– Nie rozumiem.
Odwrócił się do niej. Była straszliwie blada. Wydawało się, że za moment zemdleje. Powodowany współczuciem, odruchowo wyciągnął ku niej rękę, ale szybko cofnął ją z zakłopotaniem. I tak nie mógł jej pomóc.
– Nie rozumiem – powtórzyła bezradnie. – Pan mówi o dziecku, ale gdyby Lara zaszła w ciążę, powiadomiłaby mnie o swoich kłopotach…
– Nie miała żadnych kłopotów. Poślubiła panującego księcia i opływała w takie luksusy, jakich pani nawet nie potrafi sobie wyobrazić.
– Ale ona nigdy nie chciała mieć dziecka! – zaprotestowała Tammy.
Mark pokiwał głową. Tak, to by pasowało do Lary.
– Jean-Paul potrzebował dziedzica. Nie ożeniłby się z pani siostrą, gdyby nie zgodziła się na to.
Powoli wszystko zaczynało układać się w sensowną całość. Dla jej matki i siostry liczyły się w życiu jedynie pieniądze i prestiż. Lara musiała ocenić, że warto zajść w ciążę i urodzić dziecko w zamian za małżeństwo z władcą.
– Rozumiem. Zostało więc dziecko. Henry. Ale co chłopiec robi w Sydney?
– Cztery miesiące temu pani siostra wysłała go do Australii.
– Dlaczego?
– Gzy to ma jakieś znaczenie?
Po chwilowym załamaniu znowu ogarnął ją gniew, tym razem jeszcze większy niż poprzednio.
– Przyjeżdża pan do mnie, opowiada mi straszne rzeczy, a gdy zaczynam zadawać pytania, odpowiada pan: „Czy to ma jakieś znaczenie?" – Zmrużyła oczy i zmierzyła go zimnym spojrzeniem. – Moja matka nie zawiadamia mnie o śmierci siostry, ta nie informuje mnie o urodzeniu dziecka, nikt przez lata nie utrzymuje ze mną kontaktu. I nagle zjawia się pan z żądaniem podpisania jakichś papierów. Czemu nagle moje zdanie stało się takie ważne?
Mark zaczynał przeczuwać, że to będzie trudniejsze, niż przypuszczał.
– Lara wyznaczyła panią na prawną opiekunkę dziecka w razie jej śmierci. Gdyby Henry przebywał dalej w Broitenburgu, nie byłoby problemu, ale on jest w pani kraju, a prawo australijskie nie pozwala mi zabrać dziecka do jego ojczyzny bez pani zgody.
Przez długą, bardzo długą chwilę Tammy patrzyła na niego bez słowa, bez ruchu, niemal bez mrugnięcia powieką. Następnie zdjęła z siebie uprząż, wyjęła z kieszeni krótkofalówkę i włączyła ją.
– Doug? Właśnie się dowiedziałam, że moja siostra nie żyje, a jej dziecko zostało samo w Sydney. Muszę tam jechać. Natychmiast. Zostawię wszystko na miejscu. Zabierzesz moje rzeczy z powrotem do obozu?
Krótkofalówka zatrzeszczała i Mark usłyszał męski głos. Nie rozróżniał słów, ale bez trudu zorientował się, że rozmówca panny Dexter był poważnie zaniepokojony i zatroskany.
– Tak, to ten człowiek, któremu wskazałeś drogę. Nie, nie znam go, ale to, co mówi, brzmi wiarygodnie. Nie mam wyjścia, muszę jechać – odpowiedziała Tammy. – Nie mam pojęcia, kiedy wrócę, na razie niech Lucy zajmie się moim drzewem. Ona będzie wiedziała, co dalej z nim zrobić. Będę w kontakcie.
Położyła krótkofalówkę i uprząż pod drzewem i zarzuciła na ramię wysłużony plecak. Ani śladu zdenerwowania, wahania czy jakichkolwiek wątpliwości. Każdy jej ruch był celowy i świadczył o determinacji.
– Podobno jedzie pan do Sydney, tak? – spytała rzeczowo. – Proszę mnie zabrać ze sobą.
– Po co?
– To chyba oczywiste – niemal warknęła. – Mam siostrzeńca i jestem jego prawną opiekunką…
– On pani nie potrzebuje.
Zatkało ją.
Читать дальше