Zaczekał, aż utwór się skończy.
– Pięknie – rzekł z uśmiechem. – Ma pani wielki talent, panno Beckford.
To nie była prawda. Potrafiła grać na fortepianie jak każda panienka z dobrego domu. Poprawnie i płynnie. Ale nie czuła muzyki.
– Dziękuję. – Zarumieniła się aż po czubek czoła, a kątem oka Jack zauważył, że ich babki wymieniły triumfujące spojrzenia.
– Musimy się kiedyś zebrać w salonie muzycznym i zagrać razem – rzekła księżna Portland, splatając dłonie na podołku. – Wciąż mam w pamięci nasze rodzinne wieczory muzyczne.
Na samo wspomnienie o tym Jacka zemdliło. Tak, było coś takiego. Kiedy nie przygotowywano jakiejś sztuki albo kiedy potem zostawała im jakaś wolna chwila, zmuszani byli do prezentacji swych talentów muzycznych – albo ich braku – przed babcią i dziadkiem. Prue grała na harfie, Perry i Martin – na skrzypcach, Claude – na flecie, a pozostali – na fortepianie. Większość z nich śpiewała -solo, w duecie, w kwartecie. Albo madrygały.
O Boże, madrygały! On, Alex i Perry z Prue, Hortie i Connie – wszyscy zawodzący fa-la-la i tra-la-la, i to w sześciu częściach. Elżbietańscy muzycy to musieli być doprawdy szczególni ludzie! O dziwo, Freddie miał zawsze najlepszy głos, ale mógł śpiewać tylko solo. Kiedy próbował w duecie, nieodmiennie kończył wysokimi tonami unisono z sopranem albo niskimi – z barytonem. Jak kiedyś przyznał ku złośliwej uciesze kuzynów, dyrygent szkolnego chóru zawsze ustawiał przy nim – obok, przed nim albo za nim – kogoś, kto śpiewał tę samą partię.
– To byłoby cudowne – rzekła wdowa po hrabim Holyoke. – Juliana śpiewa jeszcze piękniej, niż gra. Miałabyś ochotę na taki muzyczny wieczór, nieprawdaż, kochanie?
– Tak, babciu – odparła dziewczyna spuszczając wzrok. Jack nie widział nigdy tak długich i gęstych rzęs.
– To wspaniale – powiedział. – Nie mogę się wprost doczekać, by posłuchać pani śpiewu, panno Beckford.
– Dziękuję – powtórzyła, unosząc głowę i patrząc mu w oczy.
Kiedy dorośnie, tymi oczami usidli każdego mężczyznę – pomyślał Jack. Z całą pewnością jednak nie chciał, by usidliła nimi kogokolwiek, ponieważ zanim dorośnie, będzie już jego żoną. Problem w tym, że do tego czasu on z kolei stanie się na wpół zdziecinniałym staruszkiem., – Za pozwoleniem pań – powiedział Jack wiedząc, że musiałby się teraz odwrócić i patrzeć, jak Belle przyjmuje hołdy – czy wolno mi zabrać pannę Beckford do galerii i pokazać jej obrazy?
To było zuchwałe posunięcie. Jeśli bowiem nieżonaty mężczyzna zabierał do galerii Portland House niezamężną kobietę, która nie była jego siostrą ani kuzynką w linii prostej, oznaczało to, że chciał znaleźć się z nią na osobności, by skraść jej całusa, i że miał wobec niej uczciwe zamiary. Jeśliby jego zamiary nie były uczciwe, zaprowadziłby ją raczej do lasu pod jakieś drzewo o grubym pniu. Albo w inne ustronne miejsce. Cztery lata temu Jack pocałował Annę – zresztą ku jej wielkiemu oburzeniu – na środku kamiennego mostka przerzuconego przez bagniste jeziorko. A kilka dni później za krzakiem różanym pocałował Rosę – z tym samym skutkiem. Rosę! Słodka mała Rosę. Co się z nią stało? Musi zapytać o to Ruby, jej siostrę.
Babcia z godnością skinęła głową.
– Doskonały pomysł – rzekła przyzwalając na pocałunek. Oczywiście, w uczciwych zamiarach.
– Jak to miło z pana strony, panie Frazer – dodała wdowa. Nie wiedziała naturalnie, co znaczy przechadzka po galerii. A może wiedziała? No bo przecież kto w środku ciemnej nocy pokazywałby dziewczynie portrety? Może w ten sposób dziękowała mu, że tak od razu zadeklarował swe intencje.
Ale cóż w niego wstąpiło, że pali za sobą mosty? Chce zagrać Belle na nosie?
Lecz kim jest dla niego Belle? Cokolwiek by się mówiło, sprowadzono ją tu dla ich rozrywki. Niby gość, ale jest tu w charakterze służącej.
Do diabła, jak śmiała tu przyjechać i psuć mu humor!
Kiedy panna Beckford wstała z taboretu, skłonił się przed nią i podał jej ramię. Była niska, nie wyższa od jego babki. Czubkiem głowy nawet nie sięgała mu do brody. I taka filigranowa.
Wzięła go pod ramię, a on uśmiechnął się do niej. Mieli efektowne wyjście – stwierdził później w duchu. Zwykle wymykał się niezauważenie, wiedząc, że wszyscy się domyślają, gdzie i po co wyszedł. Potem, często już nazajutrz, musiał znosić aluzje i zaczepki ze strony innych mężczyzn. Ale tym razem nie wyślizgnął się chyłkiem. Z pewnym rozdrażnieniem uświadomił sobie – kiedy już nie można było niczego cofnąć – że zrobił to specjalnie, by Belle zauważyła jego wyjście.
Jest przestraszona – pomyślał patrząc na nią, kiedy szli po schodach. Bez słowa udała się z nim i jej ręka nie drżała pod jego ramieniem, ale czuł, że dziewczyna się boi.
Wydała mu się bardzo młodziutka. W ciągu dnia, a zwłaszcza od czasu popołudniowej herbaty, zastanawiał się, czy odpowiada mu taka młoda kobieta: czy wystarczy mu ten rodzaj przyjaźni, który mogła mu dać, czy zadowoli go jej niedoświadczenie w sztuce miłosnej, jakie wniesie do ich małżeńskiego łoża, czy widzi ją jako matkę swoich dzieci.
I doszedł do wniosku, że odpowiedź brzmi „tak". Ponieważ musi się wkrótce ożenić – był już po trzydziestce – i ponieważ małżeństwo było raczej przymierzem niż związkiem uczuciowym, będzie dla niego dobrą żoną. Jej młodość okaże się zaletą w nadchodzących latach.
Teraz jednak musiał zastanowić się nad całkiem nową kwestią: czy on jej odpowiada. Jeśli jemu wydała się taka młoda, to czy on nie jest dla niej za stary? To była deprymująca i upokarzająca myśl. Przyzwyczaił się już, że kobiety – co prawda, przeważnie starsze od niej – okazują mu względy, i szokiem była dla niego myśl, że któraś z nich może go nie chcieć.
A jeśli panna Juliana Beckford go nie chce?
Kiedy weszli do galerii, oswobodził ramię, by postawić świecznik na półce, skąd światło padałoby na całą długość sali, choć w niewystarczającym stopniu, by można było dobrze obejrzeć portrety. Świece rzucały długie cienie na ściany i łukowe sklepienie.
Juliana zadrżała.
– Jest pani zimno? – zapytał patrząc na nią i wiedząc, że wzdrygnęła się nie tylko dlatego, że był grudzień, a w galerii brakowało kominka.
Potrząsnęła głową.
Podszedł do dziewczyny i uniósł jej podbródek, tak że nie mogła patrzeć w dół.
– Czy pani się mnie boi? – zapytał. – Nie zrobię pani krzywdy.
– Nie, sir – odparła.
Patrząc w jej rozszerzone źrenice, wiedział, że jest zalękniona. I nagle sam się przestraszył. Miał do czynienia z bardzo młodą dziewczyną, do której się zalecał, zamiast flirtować z nią i próbować ją uwieść – to była dla niego nowość. Czy potrafi być delikatny? Cierpliwy? I czy w ogóle tego chce? Ale było już za późno na takie rozważania. Było za późno już wtedy, gdy zaproponował jej przyjście tutaj. Nie miał więc odwrotu.
Na myśl o tym wpadł w panikę, dopóki nie przypomniał sobie o Belle siedzącej teraz w salonie. Nie, był zadowolony, że tak się to ułożyło. Najwyższy czas po temu. A dziewczyna była taka słodka, niewinna i wyjątkowo śliczna.
– Proszę mówić mi „Jack" – powiedział wychodząc naprzeciw temu, co nieuniknione. – Wolałbym, żeby zwracała się pani do mnie po imieniu.
– Dziękuję panu, sir – rzekła i zagryzła wargę.
Uśmiechnął się.
Читать дальше