– Madame - prychnęła i wręczyła Victory gazety.
O co jej chodzi, zastanawiała się Victory. Te stare Francuzki były bardzo dziwne. Pokojówka poszła do łazienki i odkręciła wodę, a Victory wróciła do łóżka przejrzeć gazety. We Francji projektanci mody byli równie popularni jak gwiazdy filmowe i gazety opisały przyjęcie na jachcie Pierre'a, delektując się szczegółami rzekomo panującej tam nieopisanej dekadencji. Wystąpił Robbie Williams (ale zaśpiewał tylko dwie piosenki, i to nie hity), gościom podano dom perignon i kawior z bieługi (prawda), przyszła Jenny Cadine (ale zniknęła po godzinie, wymawiając się zmęczeniem), podobnie jak książęta William i Harry (powinien być w szkole!, pomyślała Victory). „Viva La Victory!" obwieszczał jeden z nagłówków tuż nad zdjęciem Victory tańczącej na stole.
O Boże, pomyślała, i uważniej przyjrzała się zdjęciu. Zadarła na nim stopę, najwyraźniej spadł jej but. Nic dziwnego, że pokojówka miała taką minę. Niezbyt to profesjonalne, tańczyć na stole bez buta, ale ktoś musiał to zrobić… Jej francuski pozostawiał sporo do życzenia, o ile jednak dobrze rozumiała tekst, imprezę okrzyknięto nadzwyczajnym sukcesem. Może jednak nie ma się czym przejmować.
Wściekła twarz Pierre'a wracała do niej jak fragment filmu. Rufa jachtu zamieniła się w dyskotekę, z obowiązkowym pokazem laserów. Victory pomyślała, że Pierre jest przystojny, ale tylko kiedy się nie złości. Gdy się gniewa, jego twarz marszczy się jak przegotowany ziemniak. Chyba ktoś powinien mu o tym powiedzieć.
Zaczęło jej łupać w głowie. Nie pozostawało jej nic innego jak zejść do restauracji, słynącej z wygórowanych cen – pewnie za filiżankę kawy policzą sobie dwadzieścia dolarów. Niepewnie ruszyła do szafy, skąd wyciągnęła lnianą sukienkę i czółenka. Poszła do łazienki umyć zęby i uśmiechała się znacząco do pokojówki, dopóki ta nie zrozumiała aluzji i nie wyszła. Potem Victory spojrzała w lustro. Maska na oczy zsunęła się jej na czubek głowy i teraz włosy sterczały jak słoma.
Zwilżyła je wodą, ale znów się podniosły. Wróciła do sypialni i zauważyła na fotelu długą szarfę z białego jedwabiu z frędzlami. Czyją? Z pewnością należała do mężczyzny, tego rodzaju pasy nosiło się do smokingu. Podniosła go i wydało się jej, że czuje zapach francuskiej wody kolońskiej. Zerknęła w lustro i zmarszczyła brwi, po czym obwiązała szarfę dookoła głowy. Najważniejsze, że tajemniczy pan miał dość rozumu, żeby zniknąć, zanim się obudziła, dzięki czemu oszczędził jej i sobie zażenowania.
Rozejrzała się po pokoju i dostrzegła na biurku parę dużych czarnych okularów przeciwsłonecznych. One również nie należały do niej. Włożyła je na nos, wyjrzała przez okno na słońce, po czym wyszła z pokoju. No cóż, pomyślała, krocząc ostrożnie po marmurowych schodach na parter, niezależnie od tego, co zaszło wczoraj, dzień zapowiada się pięknie. Była niedziela, Victory nie miała żadnych planów. Postanowiła, że posiedzi przy basenie, była pewna, że wpadnie na jakichś znajomych, całkiem możliwe, że ktoś zaprosi ją na lunch. Zatkała uszy rękoma. Te marmurowe stopnie były takie hałaśliwe, ktoś naprawdę powinien wyścielić je dywanem. Stukot jej obcasów o marmur roznosił się po recepcji niczym wystrzały z pistoletu. Recepcjonista patrzył na nią ze zmarszczonymi brwiami. Wyszedł zza lady i ruszył ku niej.
– Madame, mam coś dla pani. – Wręczył Victory jej własny zegarek. Trzymała go, zdumiona, zastanawiając się, w jaki sposób zegarek trafił do recepcji. Recepcjonista pochylił się i powiedział konfidencjonalnie:
– Chyba przegrała go pani wczoraj. W pokera. Dżentelmen, który go wygrał, chciał mieć pewność, że zegarek wróci do pani.
W pokera?
– Dziękuję bardzo – powiedziała. Zapięła zegarek na przegubie i uśmiechnęła się z wysiłkiem.
– Nic pani nie jest, madame?
– Nie, wszystko w porządku – zapewniła go. – Nie mogłabym czuć się lepiej. – Umilkła. – A ten pan?
– Wyszedł rano, mniej więcej pół godziny temu. Powiedział, że wraca na swój jacht i nie jest pewien, kiedy się z panią spotka.
Nie zabrzmiało to zbyt miło, więc Victory postanowiła nie drążyć tematu.
– Dziękuję – powiedziała.
Ruszyła ostrożnie przez recepcję. Wszędzie stały pokryte jedwabiem kanapy, małe marmurowe stoliczki i sofki. Było to prawdziwe pole minowe, człowiek mógł w każdej chwili na coś wpaść.
Minęła wyłożone boazerią drzwi po drugiej stronie. Prowadziły na zewnątrz, na następne strome marmurowe schody, które trzeba było pokonać, i do hotelowego ogrodu. Wyszła na dwór i poprawiła okulary na nosie. Poker. Niestety, było to prawdopodobne. Nigdy nie potrafiła oprzeć się partyjce pokera, a z jakiegoś godnego ubolewania powodu pokerowi zawsze towarzyszyły spore ilości szkockiej. Idąc ostrożnie, jakby zrobiono ją ze szkła i mogła się potłuc, zeszła po schodach bokiem, niczym krab.
Wyłożona kostką dróżka prowadziła do restauracji przez labirynt wysokich krzewów. Właśnie zza jednego z nich nagle wyskoczył dziecięcy wózek, niemal doprowadzając do kolizji. Victory uskoczyła w ostatniej chwili i wpadła na krzew.
– Bardzo przepraszam – rozległ się miły damski głos z angielskim akcentem, i za chwilę dodał: – Skarbie, to ty? Nie rozpoznałam cię w tych okularach. Ale wcześnie wstałaś, co?
– Tak. – Victory z uprzejmym uśmiechem gramoliła się z krzewu. Kobieta była jedną z tych miłych Angielek, które poznała wczoraj na przyjęciu. Jak miała na imię? Jakoś niezwykle, jak „granie". Grainne, no jasne, pomyślała z ulgą Victory. Odniosła wrażenie, że spędziła wiele godzin z tymi Angielkami. Były zabawne i źle się zachowywały. Ich mężowie byli partnerami w interesach Pierre'a, a one spędzały czas na zakupach, chodzeniu na imprezy, lataniu po świecie prywatnymi odrzutowcami i, jak twierdziły, „niegrzecznym zachowaniu". Zdaje się, że były „niegrzeczne" w każdym kraju świata.
– Trochę się wczoraj urżnęłaś, skarbie – oznajmiła ta Grainne. Zdumiewające niedopowiedzenie. – Jak my wszystkie. I masz całkowitą rację. – Wskazała głową maleńkie dziecko przypięte do spacerowego wózka. – Dzieci są straaaaasznie nudne.
– Naprawdę to powiedziałam? – zapytała Victory z przerażeniem. – Na pewno nie miałam tego na myśli. Do głowy mi nie przyszło, że ty masz dziecko…
– Byłaś szalenie zabawna, skarbie. Wszyscy się tobą zachwycali. Mój mąż mówi, że w ogóle nie powinnaś przejmować się Pierre'em. To stary pierdziel. Wiesz, jego matka pochodzi ze Szwajcarii, dlatego jest takim sztywniakiem…
– Pierre – wychrypiała Victory.
– Nieważne, co się stanie, musisz przyjechać do nas do Gstaad w lutym – oświadczyła Grainne wesoło i poklepała Victory po dłoni. – Zostawię w recepcji numer komórki. Cześć, skarbie! Zadzwoń do nas – rzuciła przez ramię, szybko odjeżdżając z dzieckiem.
Victory ruszyła przed siebie zdecydowanym krokiem. Musiała napić się kawy. Czuła wyraźnie, że coś zaszło z Pierre'em i że nie było to nic dobrego.
Kilka drewnianych schodków prowadziło na teren restauracyjnego ogródka. Victory poprawiła szarfę, zakrywając nią czubki uszu, i ruszyła po schodkach, zdeterminowana, by wyglądać beztrosko i swobodnie. Jeśli wczoraj w nocy zdarzyło się coś naprawdę złego, należało zachowywać się naturalnie, jak gdyby nigdy nic. Całkiem możliwe, że tylko kilka osób wie, co zaszło, jeśli faktycznie coś zaszło.
– Bon matin, madame - powiedział kierownik sali i się ukłonił. Victory skinęła głową i poszła za nim do małego stolika przy poręczy. Taras pod markizą w biało-zielone pasy był dość zatłoczony. Spojrzała na zegarek i zobaczyła, że jest dziewiąta rano.
Читать дальше