Robert Sheckley - Danta, ostatni Nowotahitańczyk
Здесь есть возможность читать онлайн «Robert Sheckley - Danta, ostatni Nowotahitańczyk» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1985, Издательство: Klubowe, Жанр: Юмористическая фантастика, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Danta, ostatni Nowotahitańczyk
- Автор:
- Издательство:Klubowe
- Жанр:
- Год:1985
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:4 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 80
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Danta, ostatni Nowotahitańczyk: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Danta, ostatni Nowotahitańczyk»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Danta, ostatni Nowotahitańczyk — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Danta, ostatni Nowotahitańczyk», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Otóż to! Danton pokiwał głową z przekonaniem. Ci z „Drużyny Huttera” myśleli zapewne, że mają do czynienia z miejscowym dzikusem i że cała horda jemu podobnych czeka w krzakach na pierwszą okazję, by dokonać masakry przybyszów. Szczerze mówiąc, trudno było im się dziwić. Znajdował się przecież na odległej planecie, bez statku i kiedy ujrzeli go paradującego tylko w opaleniźnie i skromnej przepasce na biodrach…
Musiał przedstawiać sobą widok pasujący jak ulał do ich wyobrażeń o zamieszkujących dziewicze planety dzikusach. Tylko gdzie, według nich, zdołał nauczyć się angielskiego? Cała ta historia była beznadziejnie głupia. Ruszył z powrotem w kierunku statku, pewien, że w ciągu paru minut będzie w stanie wyjaśnić wszelkie nieporozumienia. Jednak po kilku metrach stanął.
Zbliżał się wieczór. Niebo za jego plecami pełne było białych i szarych chmur, od strony morza nadciągała gęsta mgła, dżungla pełna była różnorakich odgłosów — całkowicie zresztą nieszkodliwych, jak się o tym już nieraz zdążył przekonać. Przybysze jednak mogli mieć na ten temat akurat odwrotne zdanie.
Jak go nauczyło niedawne doświadczenie, mechanizmy spustowe ich karabinów były bardzo dobrze naoliwione. Wyleźć teraz na plażę równało się pewnej kuli w łeb. Poruszał się z największą ostrożnością; ciemnoskóra postać ginąca w splątanym tle zielonobrązowej dżungli. Ostatni odcinek drogi przebył czołgając się przez gęste poszycie. Dotarł do skraju lasu i wyjrzał na schodzącą do morza plażę.
Przybysze zdecydowali się jednak na opuszczenie statku. Wśród kilkunastu kobiet i mężczyzn Danton dostrzegł także kilkoro dzieci. Wszyscy pocili się niemiłosiernie w ciężkich, dopasowanych, czarnych strojach. Przyniesione przez niego owoce leżały nie tknięte — na rozstawiony właśnie aluminiowy stół przynoszono potrawy z chłodni.
Na skraju zebranego na plaży niewielkiego tłumu Danton dostrzegł kilku mężczyzn objuczonych karabinami i pasami z zapasowymi ładunkami. Stali bez wątpienia na straży i obserwowali uważnie ścianę dżungli, zerkając od czasu do czasu z niepokojem na ciemniejące niebo.
Simeon uniósł w górę ręce i natychmiast zapadła cisza. — Przyjaciele — zwrócił się do zebranych — znaleźliśmy nareszcie dom, którego tak długo przyszło nam szukać. Spójrzcie tylko — oto kraj mlekiem i miodem płynący, hojny i zasobny we wszelkie dary Natury. Warto chyba było tak długo czekać, tak usilnie szukać, narażać się na takie niebezpieczeństwa?
— Tak, bracie! — odpowiedział tłum.
Simeon ponownie uciszył ich gestem uniesionych rąk. — Nikt jeszcze nie zaszczepił na tej ziemi cywilizacji. Przybyliśmy tu pierwsi i do nas ona należy. Czekają na nas jednak nie same tylko radości! Kto wie, na przykład, jakie potwory kryją się w gęstwinie tej dżungli?
— Największe są prawie tak duże jak wiewiórka mruknął pod nosem Danton. — Czemu mnie o to nie zapytają? Przecież bym im powiedział.
— Kto wie, co za bestie żyją w głębinach tego morza? — mówił dalej Simeon. — Tego nie wiemy, ale wiemy za to co innego: mieszkają. tu tubylcy — nadzy, dzicy, z pewnością podstępni, bezlitośni i amoralni — słowem, tacy, jak wszyscy tubylcy. Musimy się ich strzec. Będziemy żyć z nimi w pokoju, o ile nam na to pozwolą. Obdarujemy ich owocami cywilizacji i kwiatami kultury. Być może będą sprawiać wrażenie przyjaźnie do nas nastawionych, ale pamiętajcie o jednym: nigdy nie można być pewnym, co się dzieje w sercu dzikusa. Zasady moralne, jakimi się kierują, są diametralnie różne od naszych. Nie wolno im zaufać! Musimy być zawsze czujni! A w razie czego — strzelać jako pierwsi! Pamiętacie przecież, co nas spotkało na Lan II.
Przemówienie zostało nagrodzone długotrwałymi oklaskami, po czym odśpiewano hymn i zabrano się do wieczornego posiłku. Wraz z nadejściem nocy na statku zapłonęły potężne światła, wypłaszając ciemność z zajętej przez przybyszów plaży. Przygarbieni strażnicy nerwowo chodzili tam i z powrotem z karabinami gotowymi do strzału.
Danton obserwował, jak osadnicy wyciągają z bagaży swoje śpiwory i udają się na spoczynek w cieniu ogromnego kadłuba. Nawet strach przed ewentualnym atakiem nie był w stanie zmusić ich do spędzenia jeszcze jednej nocy we wnętrzu statku, szczególnie kiedy alternatywę dla jego dusznego wnętrza stanowiło czyste, świeże powietrze, którym tak lekko i przyjemnie było oddychać.
Wielki pomarańczowy księżyc Nowej Tahiti skrył się do połowy za zawieszonymi gdzieś wysoko chmurami. Strażnicy klęli pod nosem i starali trzymać się jak najbliżej siebie. Wkrótce zaczęła się kanonada; rozstrzeliwali każdy podejrzany cień i odgłos.
Danton cofnął się nieco w głąb dżungli. Noc spędził za drzewem chroniącym go przed zbłąkanymi kulami. Po namyśle doszedł do wniosku, że chyba nie jest to najodpowiedniejsza pora dla wyjaśniania czegokolwiek. Ludzie z „Drużyny Huttera” byli jednak odrobinę zbyt popędliwi. Najlepiej będzie wytłumaczyć wszystko przy dziennym świetle — w sposób prosty, rozsądny i bezpośredni.
Kłopot polegał na tym, że przybyszów w żaden sposób nie można było nazwać rozsądnymi.
Rano wszystko jeszcze wyglądało obiecująco. Danton pozwolił „Drużynie Huttera” zjeść spokojnie śniadanie, a potem wyszedł spomiędzy drzew na plażę.
— Stój! — wrzasnęły straże.
— Dzikus wrócił! — zawołał jeden z osadników.
— Mamuuusiu! — zapłakał jakiś chłopczyk. — Ja nie chcę, żeby mnie ten brzydki pan pożarł!
— Nie bój się, kochanie — uspokajała go matka — tatuś ma specjalną strzelbę na dzikusów.
Ze statku pośpiesznym krokiem wyszedł Simeon. — Dobra, ty tam! Możesz podejść!
Danton, czując jak w skórę wbijają mu się drażniące igiełki niepokoju, ruszył ostrożnie przez plażę. Zbliżył się do Simeona, cały czas trzymając na widoku swoje puste ręce.
— Jestem dowódcą tych ludzi — powoli i wyraźnie, jakby rozmawiał z dzieckiem, powiedział Simeon. — Ja wielki szef moje ludzie. Ty wielki szef twoje ludzie?
— Nie wiem, czemu pan w ten sposób do mnie mówi. Ledwo pana rozumiem — odparł Danton. — Wyjaśniłem panu już wczoraj, że oprócz mnie nikogo więcej tu nie ma. Zawzięta twarz Simeona pobladła z gniewu.
— Mów lepiej prawdę, bo jak nie, to tego pożałujesz. No więc, gdzie jest twój szczep?
— Jestem Ziemianinem! — wrzasnął Danton. — Głuchy jesteś? Nie słyszysz, jak mówię?
Podszedł do nich Jedekiah, a wraz z nim niski, przygarbiony siwowłosy człowiek z wielkimi rogowymi okularami na nosie.
— Zdaje mi się — zwrócił się do Simeona — że nie miałem jeszcze przyjemności poznać naszego gościa.
— Profesorze Baker, ten dzikus utrzymuje, że jest Ziemianinem i że nazywa się Edward Danton.
Profesor jednym długim spojrzeniem obrzucił opaloną skórę, skąpy strój i bose stopy Dantona.
— Więc jesteś Ziemianinem? — zapytał go. — Oczywiście.
— A kto wyrzeźbił te posągi na plaży?
— Ja — przyznał Danton — ale to była po prostu forma terapii.
— Otóż, widzi pan… Rzeźby te są ponad wszelką wątpliwość dziełem jakiegoś prymitywnego ludu. Ta stylizacja, charakterystyczna linia nosa…
— To pewnie przypadkiem. Niech pan posłucha: kilka miesięcy temu opuściłem Ziemię na statku…
— Jaki miał napęd? — przerwał mu profesor Baker. — Podprzestrzenny konwerter pól siłowych systemu GM.
Baker skinął głową i Danton mówił dalej.
— No więc, zależało mi na czymś innym niż Koram czy Heil V. Hedonia też niezbyt mi odpowiadała, dałem sobie spokój z Planetami Górniczymi i Rolniczymi, aż wreszcie wylądowałem tutaj. Planeta jest zarejestrowana na moje nazwisko pod nazwą Nowa Tahiti. Zaczynało mi się tu jednak trochę nudzić, więc cieszę się, żeście przylecieli.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Danta, ostatni Nowotahitańczyk»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Danta, ostatni Nowotahitańczyk» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Danta, ostatni Nowotahitańczyk» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.