— Odejdź ode mnie — mówiłem do Armanda. — Niech cię piekło pochłonie, nie zbliżaj się do mnie. Ostrzegam cię, nie zbliżaj się do mnie.
Zacząłem szybko odchodzić od niego w górę ulicy i zdążyłem jeszcze zauważyć, że przechodząca para schodzi na bok, aby mnie przepuścić, a mężczyzna wyciągnął rękę, aby ochronić przede mną swoją towarzyszkę. Potem zacząłem biec. Ludzie widzieli, jak biegłem. Zastanawiam się, jak to wyglądało, co widzieli, jaka to dzika i biała postać przemknęła przed ich oczyma, zbyt szybka, by mogli się jej przyjrzeć. Pamiętam, że gdy przystanąłem, byłem słaby i źle się czułem, a moje żyły paliły mnie, jak gdybym umierał z pragnienia. Pomyślałem o zabijaniu, ale myśl ta napełniła mnie obrzydzeniem. Siedziałem na kamiennych schodach tuż przy jakimś kościele, przy jednym z tych małych bocznych portali rzeźbionych w kamieniu, z zamkniętym i zaryglowanym na noc wejściem. Deszcz zelżał trochę, albo tylko mi się tak wydawało. Ulic była pusta i cicha, choć jakiś mężczyzna przeszedł w pewnym oddaleniu z błyszczącym, czarnym parasolem. Armand stał pod drzwiami nieopodal. Za nim rozciągał się ocean drzew i mokrych traw, a unosząca się mgiełka sugerowała, że ziemia była jednak ciepła.
Myśląc tylko o jednej rzeczy, mdłościach w żołądku, zawrotach głowy i ściśniętym gardle, próbowałem uspokoić się i opanować. Po pewnym czasie to minęło i znów miałem jasny umysł. Pozostała we mnie świadomość tego, co się wydarzyło, odległości, jaka mnie teraz dzieliła od teatru, i faktu, że szczątki Madeleine i Klaudii nadal tam jeszcze pozostały. Ofiary całopalenia we wzajemnym uścisku objęte i blisko siebie. Poczułem, że jestem bliski samozniszczenia.
— Nie mogłem temu zapobiec — powiedział cicho Armand. Zerknąłem na niego i ujrzałem jego twarz. Malował się na niej smutek trudny do opisania. Odwrócił głowę, jak gdyby wyczuwał, że na próżno przekonuje mnie o tym, ale czułem wyraźnie żal, smutek, rezygnację. Miałem uczucie, że gdybym dał upust całej mojej złości na niego, nie uczyniłby nic, aby się temu sprzeciwić. Jednocześnie odczuwałem to wyobcowanie, tę pasywność tkwiącą w nim jako skutek tego, do czego tak usilnie chciał mnie przekonać.
— Nie mogłem temu zapobiec.
— Och, ależ mogłeś temu zapobiec! — powiedziałem cicho. — Dobrze wiesz, że mogłeś! Byłeś ich przywódcą! Ty jedyny znałeś granice swojej władzy, nie oni. Oni nie znali. Nie rozumieli. Twoja wiedza przekraczała ich wiedzę.
Spojrzał w bok, nic nie mówiąc. Ale widziałem efekt, jaki wywarły na nim moje słowa. Widziałem zmęczenie na jego twarzy, bezbarwność spojrzenia, smutek w pozbawionych blasku oczach. — Miałeś nad nimi przewagę. Bali się ciebie — mówiłem dalej.
— Mogłeś ich zatrzymać, gdybyś tylko chciał użyć swej mocy. Nie chciałeś jednak naruszyć wewnętrznego spokoju. Nie chciałeś naruszyć swojej własnej, drogocennej koncepcji prawdy! Rozumiem cię doskonale. Widzę przecież w tobie własne odbicie.
Jego wzrok przesunął się łagodnie po mnie i utkwił w moich oczach. Nic jednak nie mówił. Ból malujący się na jego twarzy był straszny. Jego twarz odzwierciedlała rozpacz na granicy jakiegoś straszliwego wybuchu emocji, którego nie byłby w stanie kontrolować. Bał się tej emocji, tego silnego uczucia. Ja nie. Czuł mój ból tą wielką magiczną siłą, którą mnie przewyższał. Ja nie potrafiłem wyczuwać jego bólu. Nie miało to dla mnie znaczenia.
— Rozumiem cię aż nazbyt dobrze… — powiedziałem. — Moja bierność była źródłem wszystkiego, prawdziwym złem. Ta słabość, ta odmowa kompromisu zwichniętej i głupiej moralności, ta okropna duma! Właśnie dlatego stałem się tym, kim jestem, choć wiedziałem, że to jest złe. Właśnie dlatego pozwoliłem Klaudii zostać wampirem, choć wiedziałem, że to jest złe. Z tego samego powodu, przyglądając się tylko, pozwoliłem jej zabić Lestata, choć wiedziałem, że nie tędy droga. Nawet nie kiwnąłem palcem, aby temu zapobiec. A Madeleine, Madeleine, pozwoliłem jej dojść do tego, czym się stała, choć nie powinienem był w żadnym wypadku czynić jej stworzeniem takim jak my. Wiedziałem, że to jest złe. Cóż, powiem ci tylko tyle, że nie jestem już taki bierny, taki słaby, aby prząść zło za złem w sieć szeroką i grubą, której w końcu stanę się ofiarą. Skończyło się! Teraz już wiem, co mam zrobić. I zaklinam ciebie, na litość, jaką mi dziś okazałeś. Nie chodź już tam więcej, do swojej celi w „Theatre des Vampires”. Nie zbliżaj się tam nawet!
Nie czekałem na odpowiedź. Być może nawet nie próbowałby mi jej udzielić. Nie wiem. Zostawiłem go na ulicy, nie oglądając się do tyłu. Nie chciałem jej poznać. Nie dbałem o nią.
Za schronienie wybrałem sobie cmentarz Montmartre. Dlaczego właśnie to miejsce, nie jestem pewien, poza tym, że było to niedaleko od Boulevard des Capucines. W owym czasie Montmartre był w szczerym polu, ciemny i spokojny w porównaniu z resztą miasta. Przechodząc tam pomiędzy niskimi domkami w ogródkach, pozbawiłem życia swoją ofiarę bez najmniejszej satysfakcji, po czym wyszukałem sobie na cmentarzu trumnę, w której postanowiłem przeleżeć nadchodzący dzień. Wyskrobałem leżące szczątki gołymi rękoma i ułożyłem się w łoże obrzydliwe, wilgotne, pełne zapachu śmierci. Nie mogę powiedzieć, bym znalazł tam komfort, otrzymałem raczej to, czego potrzebowałem — schronienie. Zamknięty w ciemności pełnej zapachu ziemi, z dala od ludzi i żyjących ludzkich form, poddałem się wszystkiemu temu, co nacierało na moje zmysły i dławiło je.
Ale trwało to krótko.
Kiedy chłodne, szare, zimowe słońce zaszło następnej nocy, obudziłem się, czując, że zdrętwienie szybko mnie opuszcza. Wyczułem po omacku jakieś żywe stworzenia, które zamieszkiwały trumnę, a teraz uwijały się wokół mnie, uciekając przed moim zmartwychwstaniem. Wolno wydostałem się na powierzchnię. Nade mną świecił blady księżyc. Smakowałem chłód, absolutną gładkość marmurowej płyty nagrobnej, którą przesunąłem, aby się wydostać. Wychodząc spomiędzy grobów, a potem z cmentarza, obmyślałem sobie w głowie plan, w którym kładłem na szale swoje własne życie z tą siłą wolnej istoty, która naprawdę nie dba o nie, która ma nadzwyczajną moc zdobycia się na ryzykowanie własnego życia.
W ogródku, przy jakimś domku, zobaczyłem coś, z czego istnienia zaledwie zdawałem sobie sprawę, dopóki moje dłonie nie spoczęły na tym. Była to mała kosa, jej cienkie, zakrzywione ostrze oblepione było zielonymi kawałkami zielska. Wytarłem je do czysta i pociągnąłem po ostrzu, a wtedy zdało się, jakby mój plan zarysował się wyraźnie. Mogłem przejść szybko do wypełnienia poszczególnych jego etapów: załatwienia sobie powozu z woźnicą, który spełniłby moje żądania przez najbliższe dni oszołomiony pieniędzmi, które mu dam i obietnicą otrzymania jeszcze większych; wydostania mojej skrzyni z hotelu „Saint-Gabriel” i umieszczenia jej wewnątrz tego powozu; oraz przygotowania jeszcze kilku innych rzeczy. Potem były już tylko długie godziny nocne, kiedy musiałem udawać, że piję z moim woźnicą, i rozmawiać z nim, aby uzyskać jego oddane współdziałanie w wywiezieniu mnie z Paryża do Fontainebleau. Miałem spać w powozie, gdzie moje delikatne zdrowie wymagało, abym nie był niespokojny podczas snu. Owa samotność była tak ważna, że byłem gotów dodać hojną ręką dużą sumę pieniędzy do tego, co już mu zapłaciłem, tylko za to, by nikt nawet nie dotykał klamki u drzwi powozu, zanim sam z niego nie wyjdę.
Wkrótce byłem już przekonany, że zgodzi się na wszystko. Był dostatecznie pijany, by nie myśleć o niczym poza ściągnięciem lejców w podróż do Fontainebleau. Wjechaliśmy powoli i ostrożnie w uliczkę, przy której stał teatr wampirów i w pewnej odległości czekaliśmy, aż niebo zacznie się przejaśniać.
Читать дальше