Nie jechał jeszcze na spotkanie z Laurą McCaffrey, ale nie chciał również, żeby śledzono go do domu Boothe’a. Gospodarz nie ucieszy się na widok bandy agentów FBI depczących Danowi po piętach. Co więcej, jeśli Boothe zacznie mówić, Dan wolałby, żeby nikt nie słyszał wyznań wydawcy, ponieważ gdyby Melanie jakimś cudem przeżyła, te informacje zostałyby użyte przeciwko niej. Wówczas nie miałaby żadnej nadziei na wyleczenie z autyzmu, żadnych szans na powrót do normalnego życia.
Zresztą i tak pozostało jej niewiele nadziei, najwyżej iskierka. Zadanie Dana polegało na chronieniu tej iskierki i rozdmuchaniu jej w płomień.
Światła uliczne zmieniły się na zielone.
Zawahał się, niepewny, w którą stronę skręcić, w jaki sposób pozbyć się ogona.
Delmar, Carrie, Cindy Lakey…
Spojrzał na zegarek.
Serce mu waliło.
Cichutkie tykanie zegarka, łomotanie serca i bębnienie deszczu o karoserię zlały się w jeden metronomiczny dźwięk, jakby cały świat zmienił się w bombę z czasowym zapalnikiem, która zaraz wybuchnie.
Oczy Melanie śledziły akcję na ekranie. Nie wydała żadnego dźwięku i ani razu nie zmieniła pozycji w fotelu, lecz jej oczy poruszały się, co stanowiło dobry znak. Zaledwie kilka razy przez ostatnie dwa dni Laura widziała, że córka rzeczywiście na coś patrzy. Prawie przez godzinę ruchy gałek ocznych świadczyły, że film wciągnął dziewczynkę, a przynajmniej po raz pierwszy od dłuższego czasu skupiła uwagę na świecie zewnętrznym. Czy śledziła akcję, czy po prostu fascynowały ją jaskrawe obrazy, to nie miało znaczenia. Najważniejsze, że muzyka, kolor i filmowy artyzm Spielberga – pełne fantazji sceny, archetypiczne postacie i śmiałe operowanie kamerą – dokonały tego, co nie udało się nikomu innemu: wywabiły dziecko z psychicznej izolacji, którą samo sobie narzuciło.
Laura wiedziała, że nie będzie żadnego cudownego ozdrowienia, żadnej samoczynnej remisji autyzmu z powodu zwykłego filmu. Ale zrobiły pierwszy krok, chociaż niewielki.
Jednocześnie zainteresowanie Melanie filmem ułatwiało Laurze obserwację córki i pilnowanie, żeby nie zasnęła. Dziewczynka nie zdradzała żadnych oznak senności ani powrotu do głębokiej katatonii.
Dan jeździł tam i z powrotem przez Westwood, skręcał w kolejne ulice. Za każdym razem, kiedy zatrzymywał się na czerwonym świetle, przełączał bieg na parkowanie, wysiadał i pospiesznie przeszukiwał jeden mały fragment karoserii sedana, żeby zlokalizować przenośny nadajnik, który FBI musiało gdzieś przyczepić do pojazdu. Mógł stanąć przy krawężniku i metodycznie obejrzeć cały samochód od początku do końca, wtedy jednak śledzący agenci dogonią go i zobaczą, co robi. Jeżeli odkryją, że podejrzewa podstęp, nie będą czekać spokojnie, żeby znalazł pluskwę, pozbył się jej i wyniknął się pościgowi; na pewno aresztują go i zabiorą z powrotem do Michaela Seamesa. Więc na pierwszych światłach gorączkowo sprawdził pod lewym przednim zderzakiem i na kole wokół całej opony, szukając po omacku przymocowanego magnetycznie pudełka wielkości paczki papierosów. Na następnym postoju sprawdził lewe tylne koło; podczas dwóch kolejnych postojów przebiegł na prawą stronę samochodu i pomacał pod tamtymi zderzakami. Wiedział, że inni kierowcy gapią się na niego, ale ponieważ kluczył zygzakiem przez przypadkowo wybrane ulice, żaden nie jechał za nim dłużej niż przez dwa skrzyżowania, więc żaden nie zdążył pomyśleć, że takie zachowanie jest nie tylko dziwaczne czy ekscentryczne, ale wręcz podejrzane.
Wreszcie przed znakiem stopu na skrzyżowaniu w osiedlu mieszkaniowym, dwie przecznice na wschód od Hillgate i na południe od Bulwaru Zachodzącego Słońca, gdzie w zasięgu wzroku nie widział innych samochodów, a deszcz przylepiał mu włosy do czaszki i kapał za kołnierz marynarki, pod tylnym zderzakiem znalazł to, czego szukał. Oderwał pluskwę, wrzucił ją w kolczasty żywopłot na frontowym podwórzu przed wielkim bladożółtym hiszpańskim domem, ponownie usiadł za kierownicą, zatrzasnął drzwi i odjechał pełnym gazem. Przez następne skrzyżowania ciągle spoglądał we wsteczne lusterko z obawy, że agenci podjechali bliżej i widzieli, jak wyrzucał pluskwę, i teraz go nie spuszczają z oka. Ale nikt go nie ścigał.
Miał przemoczone buty i nogawki spodni, mnóstwo wody nakapało mu za kołnierz, kiedy schylał się i wykręcał, żeby dosięgnąć różnych zakamarków karoserii. Zęby mu szczękały, przechodziły go fale dreszczy.
Podkręcił ogrzewanie w samochodzie do najwyższego poziomu. Ale to był tani miejski gruchot i nawet kiedy wyposażenie działało, nie działało dobrze. Nawiew dmuchnął mu w twarz ciepławym, wilgotnym, lekko cuchnącym powietrzem, jakby samochód miał nieświeży oddech. Dan dygotał przez całą drogę na wzgórza Bel Air, dygotał, kiedy krążył splątaną siecią bardzo prywatnych uliczek i kiedy wreszcie znalazł posiadłość Boothe’a przy uliczce najdalszej i najbardziej zacisznej.
Za rzędem masywnych sosen i dębów, niemal równie potężnych jak iglaste olbrzymy, wznosił się ceglany mur barwy starej krwi, mierzący od siedmiu do ośmiu stóp wysokości, kryty czarnym łupkiem i uwieńczony czarnymi żelaznymi szpikulcami. Mur był tak długi, jakby otaczał teren jakiejś instytucji – uniwersytetu, szpitala, muzeum – nie prywatnej rezydencji. Wkrótce jednak Dan dotarł do miejsca, gdzie ceglane fortyfikacje zakręcały łukiem po obu stronach podjazdu, prowadziły wzdłuż niego na odcinku dwudziestu stóp i kończyły się wspaniałą żelazną bramą.
Krzyżujące się pręty bramy miały dwa cale grubości. Cała konstrukcja, flankowana i zwieńczona misternie kutymi żelaznymi wolutami oraz fleursdelis, wyglądała pięknie, elegancko i imponująco – i dość solidnie, żeby wytrzymać każde bombardowanie.
Przez chwilę Dan myślał, że będzie musiał wyjść na deszcz i szukać guzika domofonu, ale potem zauważył budkę strażnika, zręcznie ukrytą w łukowej krzywiźnie muru. Strażnik w kaloszach i szarej pelerynie z naciągniętym kapturem wyszedł zza ceglanej ścianki, która maskowała drzwi do jego małego królestwa; dopiero teraz Dan zauważył okrągłe okno, przez które strażnik widział nadjeżdżającego sedana.
Mężczyzna podszedł prosto do samochodu, zapytał, w czym może pomóc, sprawdził tożsamość Dana i poinformował go, że jest oczekiwany.
– Otworzę bramę, poruczniku. Niech pan jedzie głównym podjazdem i zaparkuje na kręgu przed frontem domu.
Dan podniósł szybę, a strażnik wrócił do budki. Po chwili kolosalne skrzydła bramy rozwarły się do wewnątrz z majestatycznym wdziękiem. Przejeżdżając pomiędzy nimi, Dan doznał dziwacznego, wręcz fantastycznego wrażenia, że rezydencja nie znajduje się w tym samym świecie, który znał, tylko w innym, lepszym wymiarze; brama strzegła magicznego portalu, który przenosił człowieka do krainy dziwów i cudów.
Posiadłość Boothe’a zajmowała jakieś osiem do dziesięciu akrów i z pewnością należała do największych w Bel Air. Podjazd wznosił się łagodnie, po czym zakręcał w lewo przez doskonale utrzymane tereny parkowe. Dom, zbudowany w miejscu, gdzie podjazd tworzył koło, wyglądał tak, jakby mógł tam zamieszkać Bóg – gdyby wystarczyło Mu pieniędzy. Przypominał jedną z tych magnackich siedzib w filmach umiejscowionych w Anglii, jak „Rebeka” czy „Odwiedziny w Brideshead”: ogromna ceglana bryła z granitowymi narożnikami i parapetami okien, trzypiętrowa, z mansardowym dachem o licznych szczytach, krytym czarnymi łupkowymi dachówkami, z częściowo widocznymi skrzydłami i całkiem niewidocznymi skrzydłami, które wyrastały pod rozmaitymi kątami z frontowej części budynku. Dwanaście stopni pod portykiem prowadziło do zabytkowych podwójnych drzwi wejściowych, które niewątpliwie kosztowały życie co najmniej jednego dużego drzewa albo dwóch mniejszych.
Читать дальше