Bajarz również zamierzał nosić belki, ale David, Calm i Measure nie chcieli nawet o tym słyszeć. W końcu musiał ustąpić i pilnował zaprzęgu hamującego. Alvin usiadł na końskim grzbiecie. Miller poganiał zaprzęg ciągnący. Połowę drogi szedł tyłem sprawdzając, czy nie jadą za szybko, by chłopcy mogli nadążyć.
Mijały godziny. Miller zaproponował, by zatrzymali się i odpoczęli, ale jego synowie jakby nie znali zmęczenia. Bajarz dziwił się, że belki wytrzymują drogę. Żadna nie pękła na jakichś nierównościach albo od samego ciężaru. Ścierały się i wgniatały, ale nic więcej.
Gdy pływające w krwistych chmurach słońce opadło na dwa palce powyżej zachodniego horyzontu, Bajarz rozpoznał łąkę, która otworzyła się przed nimi. W ciągu jednego popołudnia pokonali całą drogę.
— Mam chyba najsilniejszych braci na świecie — wymruczał Alvin.
W to nie wątpię, pomyślał Bajarz. Ty, który bez pomocy wyciosałeś kamień, bo „znajdywałeś” właściwe pęknięcia skały, nie powinieneś się dziwić, że twoi bracia mieli dokładnie tyle sił, ile wierzyłeś, że mają.
Jak tyle już razy, Bajarz znowu próbował zrozumieć istotę tajemnych sił. Na pewno istniało jakieś prawo natury, decydujące o ich użyciu. Stary Ben zawsze tak twierdził. Ale oto był chłopiec, który — jedynie dzięki wierze i pragnieniu — potrafił ciąć skałę jak masło i dawać siłę swym braciom. Istniała teoria, że ukryta moc bierze się z przyjaźni z żywiołem, ale który z nich mógłby dokonać tego wszystkiego? Ziemia? Powietrze? Ogień? Z pewnością nie woda, gdyż Bajarz wiedział, że każda z opowieści Millera jest prawdą. Dlaczego tak jest, że gdy Alvin czegoś zechce, sama ziemia ugnie się przed jego wolą, inni zaś mogą pragnąć, a nie spowodują nawet podmuchu bryzy?
Kiedy wtaczali kamień przez wrota młyna, potrzebowali już latarni.
— Równie dobrze możemy jeszcze dzisiaj ułożyć go na miejsce — oświadczył Miller.
Bajarz wyobrażał sobie, jakie straszne myśli przebiegały teraz przez jego głowę. Jeśli zostawi stojący kamień, ten rano z pewnością się potoczy i zmiażdży pewne dziecko, które niczego nie podejrzewając wybiegnie po wodę. Skoro już w cudowny sposób dotarli tu w ciągu jednego dnia, nie warto zostawiać żarna gdzie indziej niż na właściwym miejscu: na fundamencie ubitej ziemi i kamieni.
Wprowadzili do środka parę koni i zaprzęgli do kamienia tak samo jak wtedy, gdy w kamieniołomie układali go na saniach. Konie miały hamować ciężar, opuszczany lewarami na fundament.
Chwilowo młyński kamień spoczywał na ziemi tuż obok kręgu podstawy. Measure i Calm mocowali dźwignie pod zewnętrzną krawędzią, gotowi go podnieść i opuścić na miejsce. Kamień kołysał się lekko. David przytrzymywał konie, ponieważ gdyby szarpnęły za wcześnie i pociągnęły w złą stronę, nastąpiłaby katastrofa i kamień runąłby obciągniętą powierzchnią na ziemię.
Bajarz stał z boku i patrzył, jak Miller dyryguje synami, wykrzykując całkiem niepotrzebnie „Ostrożnie tam” i „Równo”. Od chwili, gdy wtoczyli kamień do młyna, Al Junior nie odstępował Bajarza. Jeden z koni trochę się spłoszył. Miller zareagował natychmiast.
— Calm, pomóż bratu przy koniach!
Odstąpił na krok.
Wtedy właśnie Bajarz zorientował się, że Alvin jednak nie stoi obok niego. Z miotłą w ręku podchodził do kamienia. Może zauważył jakieś luźne kamyki na fundamencie; musiał przecież je zamieść, prawda? Konie cofnęły się, liny zwisły luźno. Bajarz zrozumiał, że nic nie powstrzyma upadku, gdyby kamień miał upaść akurat teraz.
W rozsądnym świecie na pewno nic by się nie stało. Ale Bajarz wiedział już, że ten świat wcale nie jest rozsądny. Alvin Junior miał potężnego, niewidzialnego wroga, który nie przegapiłby takiej okazji.
Bajarz skoczył do przodu. Poczuł, jak drgnęła ziemia pod stopami, jak zapadł się ubity grunt. Niewiele, parę centymetrów, ale wewnętrzna krawędź kamienia obniżyła się właśnie o taki kawałek. W rezultacie szczyt wielkiego kręgu przesunął się ponad pół metra i to tak szybko, że nic już nie mogło go zahamować. Za chwilę młyński kamień runie na swoje miejsce na fundamencie, a Alvin Junior zostanie pod spodem, zmielony jak ziarno.
Bajarz krzyknął, złapał chłopca za ramię i szarpnął do tyłu. Dopiero wtedy Alvin zobaczył, co się dzieje. Bajarz miał dość siły, by odciągnąć go ponad metr, ale to nie wystarczało. Nogi chłopca wciąż leżały w cieniu kamienia, który opadał zbyt szybko, by można było coś jeszcze zrobić. Najwyżej patrzeć, jak miażdży te nogi. Bajarz wiedział, że takie obrażenia to śmierć. Tylko agonia trwa dłużej. Zawiódł.
Ale kiedy patrzył na morderczy upadek, dostrzegł w kamieniu pęknięcie, które w mgnieniu oka zmieniło się w szczelinę biegnącą przez cały krąg. Dwie połowy odskoczyły od siebie dokładnie tak daleko, by upaść, nie dotykając nawet nóg Alvina.
A kiedy Bajarz zobaczył padające przez tę szczelinę światło latarni, Alvin krzyknął:
— Nie!
Ktokolwiek inny pomyślałby, że chłopiec krzyczy, widząc nadchodzącą śmierć. Ale dla Bajarza, który leżał obok i przez szczelinę patrzył na oślepiającą jasność, ten krzyk oznaczał coś innego. Jak zwykle dzieci, Alvin nie dbał o niebezpieczeństwo. Krzyczał, by nie dopuścić do zniszczenia. Tyle się napracował, tyle się wszyscy namęczyli, żeby dowieźć kamień do domu. Nie mógł pozwolić, by pękł.
A ponieważ nie mógł na to pozwolić, nie zdarzyło się to. Połówki kamienia skoczyły do siebie jak igła skacze do magnesu i upadły złączone w całość.
Cień był większy niż rzeczywiste rozmiary kamienia. Ciężar nie zmiażdżył nóg Alvina. Lewa, ugięta noga znalazła się całkowicie poza krawędzią. Prawa jednak leżała w takiej pozycji, że kamień sięgnął pięć centymetrów poza goleń. Alvin cofał nogę, więc uderzenie pchnęło ją tym mocniej w stronę, w którą już się przesuwała. Kamień aż do kości zdarł skórę i mięśnie, ale nie przygniótł samej nogi. Pewnie nawet by się nie złamała, gdyby pod nią nie leżała w poprzek miotła. Przyciśnięte mocno kości pękły jak patyki. Ostre, białe końce przebiły skórę i znieruchomiały, ujmując kij niby szczęki imadła. Ale noga nie znalazła się pod kamieniem, a kości były złamane, nie zmiażdżone.
Powietrze dzwoniło od huku, od wrzasków oszołomionych mężczyzn i od przenikliwego krzyku chłopca, który jeszcze nigdy nie wydawał się taki mały i delikatny jak w tej chwili.
Zanim ktokolwiek zdążył podbiec, Bajarz przekonał się, że obie nogi Alvina spoczywają poza kamieniem. Chłopiec spróbował usiąść i spojrzeć na swoją ranę. Albo sam widok, albo ból wywołały wstrząs. Al zemdlał. Wtedy dotarł do nich ojciec. Nie stał najbliżej, ale biegł szybciej niż bracia. Bajarz chciał go pocieszyć. Sądził, że nic się nie stało, bo noga nie wyglądała na złamaną. Miller spróbował podnieść syna, ale kości nie pozwoliły. Chociaż nieprzytomny, chłopiec jęknął z bólu. Dopiero Measure zebrał siły, odciągnął nogę.
David trzymał już latarnię, więc kiedy Miller szedł z Alvinem na rękach, David biegł obok, oświetlając drogę. Measure i Calm chcieli pobiec za nimi, ale Bajarz ich zatrzymał.
— Tam są kobiety, David i wasz ojciec — powiedział. — Ktoś musi dopilnować spraw tutaj.
— Macie rację — przyznał Calm. — Tato nieprędko wróci do młyna.
Młodzi mężczyźni podważyli kamień drągami, a Bajarz wyciągnął kij miotły i liny, wciąż sięgające do otworu. Potem wszyscy trzej uprzątnęli z młyna cały sprzęt, odprowadzili konie do stajni i pochowali narzędzia. Dopiero wtedy Bajarz wszedł do domu. Alvin Junior spał na jego łóżku.
Читать дальше