Wyjąłem osełkę z przeznaczonej na nią kieszeni przy pochwie i wrzuciłem ją do sakwy, na jej miejsce kładąc list od mistrza Palaemona do archonta z Thraxu, który dla pewności zawinąłem jeszcze w skrawek natłuszczonego jedwabiu, po czym pożegnałem się i wyszedłem.
Z przewieszonym przez lewe ramię mieczem wyszedłem przez Bramę Zwłok i znalazłem się w wietrznym ogrodzie nekropolii. Strażnik czuwający przy najniższej, najbliższej rzeki bramie przyglądał mi się dziwnie, ale nie zatrzymał mnie, więc wkrótce już szedłem wąskimi uliczkami, które prowadzą do biegnącej wzdłuż Gyoll Wodnej Drogi.
Teraz muszę napisać o czymś, co wciąż napawa mnie wstydem, mimo wszystkiego, co później się wydarzyło. Te popołudniowe chwile były najszczęśliwszymi w moim życiu. Zniknęła cała moja dawna nienawiść do konfraterni, pozostała jedynie miłość do niej, do mistrza Palaemona, moich braci, a nawet uczniów, do głoszonej przez nią nauki i jej zastosowań. Pozostawiłem wszystko, co kochałem, zbezcześciwszy to uprzednio w straszliwy sposób. Powinienem był szlochać.
Ale nie uczyniłem tego. Coś się we mnie unosiło, a kiedy powiał wiatr, rozwijając poły mego płaszcza niczym skrzydła, miałem wrażenie, że jeszcze chwila i polecę wraz z nim. Nie wolno nam uśmiechać się w obecności kogokolwiek z wyjątkiem naszych mistrzów, braci, klientów i uczniów. Nie chciałem zakładać maski, więc naciągnąłem na oczy kaptur i pochyliłem głowę, żeby ukryć twarz przed spojrzeniami przechodniów. Sądziłem, że zginę gdzieś po drodze, ale się myliłem. Sądziłem, że nigdy już nie wrócę do Cytadeli i do naszej wieży, ale się myliłem. Myliłem się również sądząc, że czeka mnie jeszcze wiele dni takich jak ten i dlatego się uśmiechałem.
W mojej ignorancji przypuszczałem, że przed nadejściem zmroku będę już daleko za miastem i że będę mógł spędzić w miarę bezpiecznie noc pod jakimś drzewem. W rzeczywistości, kiedy zachodni nieboskłon wyszedł na spotkanie słońcu, nie minąłem jeszcze nawet najstarszej i najbiedniejszej jego części. Prosić o gościnę w którejś ze stojących wzdłuż Wodnej Drogi ruin lub próbować zasnąć w jakimś kącie, równałoby się niemal pewnej śmierci, szedłem więc naprzód, aż wiatr oczyścił do połysku świecące na niebie gwiazdy. Dla nielicznych przechodniów nie byłem już katem, tylko skromnie odzianym wędrowcem, dźwigającym jakiś podłużny, czarny pakunek.
Od czasu do czasu wiatr przynosił dźwięki muzyki z łodzi ślizgających się po pełnej wodorostów tafli Gyoll. Te biedniejsze nie miały żadnych świateł i przypominały raczej unoszące się na wodzie wraki, ale dostrzegłem również kilka wspaniałych jednostek o wywieszonych na dziobie i rufie silnych lampach, wydobywających z mroku ich bogate złocenia. Z obawy przed niespodziewanym atakiem trzymały się środka nurtu, ale i tak słyszałem niesioną nad wodą pieśń wioślarzy:
Silniej, bracia, ramionami!
Prąd jest przeciw nam.
Silniej, bracia, ramionami!
Ale Bóg jest z nami.
Mocniej, bracia, ramionami!
Wiatr nam wieje w twarz.
Mocniej, bracia, ramionami!
Ale Bóg jest z nami.
I tak dalej. Nawet kiedy lampy przypominały już tylko żarzące się milę lub dwie w górze rzeki iskry, wiatr wciąż jeszcze przynosił strzępy pieśni. Później miałem okazję zaobserwować, że za każdym powtórzeniem refrenu następuje pociągnięcie wiosłem, natomiast przy zmieniających się frazach wioślarze wykonują nim zamach.
Kiedy wydawało się, że lada moment zacznie dnieć, dostrzegłem na czarnej wstędze rzeki rząd iskierek nie będących światłami żadnego statku, tylko pochodniami oświetlającymi spinający brzegi Gyoll most. Gdy, dotarłszy do niego, wspiąłem się po zrujnowanych schodach, poczułem się jak aktor wkraczający na zupełnie nową scenę.
Jak Wodna Droga pogrążona była w ciemnościach, tak most skąpany był w świetle. Do umieszczonych. co dziesięć kroków słupów przytwierdzone były płonące pochodnie, zaś co sto kroków wznosiły się wieże strażnicze o jarzących się pełnym blaskiem oknach. Wszystkie mijające mnie powozy miały własne oświetlenie, podobnie jak przechodnie, z których każdy albo sam niósł jakąś lampę, albo czynel to za niego jego sługa. Roiło się od przekupniów zachwalających swoje towary, które nosili przed sobą na zawieszonych na szyi tacach, od posługujących się dziwnymi językami obcych oraz żebraków odsłaniających swoje rany, usiłujących grać na przeróżnych instrumentach i szczypiących boleśnie swoje dzieci, żeby te głośniej płakały.
Przyznaję, że wszystko to bardzo mnie interesowało, chociaż odebrane nauki powstrzymywały przed gapiowatym rozglądaniem się dookoła. Z nasuniętym na czoło kapturem i oczami utkwionymi w jakimś punkcie przede mną szedłem przez tłum, jakbym nie zwracał na niego żadnej uwagi, ale jednocześnie czułem, jak opada ze mnie przynajmniej część zmęczenia, zaś mój krok stał się dłuższy i szybszy chyba właśnie dlatego, że tak bardzo chciałem pozostać w tym miejscu.
Strażnikami byli peltaści w lekkich półpancerzach i z przeźroczystymi tarczami. Znajdowałem się już niemal na zachodnim brzegu, kiedy dwaj z nich stanęli przede mną, zagradzając mi drogę błyszczącymi w świetle pochodni włóczniami.
— Noszenie stroju, który masz na sobie jest poważnym przestępstwem. Narażasz się na poważne kłopoty, jeśli w tym przebraniu planujesz jakiś żart lub oszustwo.
— Mam prawo nosić szaty mojej konfraterni — odparłem.
— Więc twierdzisz, że naprawdę jesteś oprawcą? Czy to, co niesiesz, to twój miecz?
— Tak, to miecz, ale ja nie jestem oprawcą, tylko czeladnikiem w Zgromadzeniu Poszukiwaczy Prawdy i Skruchy.
Zapadła cisza. Podczas tych kilku chwil, które zajęło im zadanie, a mnie udzielenie odpowiedzi na pytania, zebrało się wokół nas co najmniej sto osób. Peltasta, który do tej pory milczał; spojrzał na swego towarzysza, jakby chciał powiedzieć: „On mówi zupełnie serio”, a następnie rozejrzał się po otaczającym nas tłumie.
— Chodź z nami. Dowódca chce z tobą mówić.
Zaczekali, aż wejdę przed nimi w wąskie drzwi. Wewnątrz znajdował się niewielki pokój wyposażony w stół i kilka krzeseł. Wspiąłem się na górę po schodach noszących ślady deptania przez niezliczone, ciężko obute stopy i znalazłem się w podobnym pomieszczeniu, w którym za dużych rozmiarów biurkiem siedział, pisząc coś, odziany w pancerz mężczyzna. Strażnicy szli za mną i kiedy staliśmy już przed biurkiem, ten, który ze mną rozmawiał, powiedział:
— To jest ten człowiek.
— Wiem — odparł dowódca nie podnosząc wzroku.
— Twierdzi, że jest czeladnikiem w bractwie katów.
Pióro, które do tej pory wędrowało po karcie papieru, zatrzymało się.
— Nigdy nie przypuszczałem, że spotkam coś takiego gdzie indziej niż na kartach jakiejś starej książki, ale wydaje mi się, że on mówi prawdę.
— Czy mamy go wypuścić? — zapytał żołnierz.
— Jeszcze nie.
Człowiek siedzący za biurkiem otarł pióro, posypał piaskiem ukończony list i dopiero wtedy spojrzał na nas.
— Twoi podwładni zatrzymali mnie, ponieważ wątpili w moje prawo do noszenia stroju, który mam na sobie — powiedziałem.
— Zatrzymali cię, ponieważ ja im kazałem, a kazałem im dlatego, że według raportu z posterunków na wschodnim brzegu stałeś się przyczyną niepokojów. Jeśli istotnie jesteś członkiem bractwa katów — a myślałem, szczerze mówiąc, że zostało już dawno rozwiązane — to znaczy, że całe swoje dotychczasowe życie spędziłeś w… Jak to nazywacie? — W Wieży Matachina.
Читать дальше