— Hola! — Instygator skinął na przechodzącego żołnierza. - Sierżancie! Co się tu dzieje?
— Wasza miłość wybaczy… Z rozkazu spieszę…
— Stój, mówię! Co się tu dzieje? Żądam wyjaśnień! Czy coś się stało? Gdzie jest książę Egmund?
— Pan Ferrant de Lettenhove.
W drzwiach, pod chorągwiami z błękitnym delfinem, w asyście czterech rosłych drabów w skórzanych kabatach, stał własną osobą król Belohun. Wyzbył się królewskich atrybutów, nie wyglądał więc na króla. Wyglądał na wieśniaka, któremu właśnie krowa się ocieliła. Wydając na świat przepiękne cielątko.
— Pan Ferrant de Lettenhove — w głosie króla też pobrzmiewała radość z przychówku. -Królewski instygator. Znaczy, mój instygator. A może nie mój? Może mojego syna? Zjawiasz się, choć cię nie wzywałem. W zasadzie być tutaj w danej chwili było twoim służbowym obowiązkiem, ale nie wezwałem cię. Niechaj, pomyślałem sobie, Ferrant bawi się, niechaj zje, popije, przygrucha sobie jakąś i zerżnie w altance. Ja Ferranta nie wezwę, nie chcę go tutaj. Czy wiesz, dlaczego cię nie chciałem? Bo nie miałem pewności, komu służysz. Komu służysz, Ferrant?
— Służę — instygator skłonił się głęboko — Waszej Królewskiej Mości. I jestem całkowicie Waszej Mości oddany.
— Wszyscy słyszeli? — Król rozejrzał się teatralnie.
— Ferrant jest mi oddany! Dobrze, Ferrant, dobrze. Takiej odpowiedzi oczekiwałem, królewski instygatorze. Możesz zostać, przydasz się. Obarczę cię zaraz zadaniami w sam raz dla instygatora… Hola! A ten tu? Kto to jest? Zaraz, zaraz! Czy to aby nie ten wiedźmin, co robił przekręty? Którego wskazała nam czarodziejka?
— Okazał się niewinny, czarodziejkę wprowadzono w błąd. Doniesiono na niego…
— Na niewinnych nie donoszą.
— Była decyzja sądu. Sprawę umorzono z braku dowodów.
— Ale sprawa była, znaczy, był smród. Decyzje sądów i wyroki biorą się z fantazji i fanaberii sądowych urzędników, smród zaś dobywa się z samego sprawy sedna. Dość mi o tym, nie będę tracił czasu na wykłady o jurysprudencji. W dniu własnego ożenku mogę okazać wspaniałomyślność, nie każę go zamknąć, ale niechaj ten wiedźmin zejdzie mi z oczu natychmiast. I nigdy więcej na oczy się nie pokazuje!
— Wasza Królewska Mość… Jestem zaniepokojony… Do portu podobno wpłynęła «Acherontia». W tej sytuacji względy bezpieczeństwa dyktują, by zapewnić ochronę… Wiedźmin mógłby…
— Co mógłby? Zasłonić mnie własną piersią? Porazić zamachowców wiedźmińskimi czarami? Wszak takim właśnie zadaniem obarczył go Egmund, mój kochający syn? Chronić ojca i zapewnić mu bezpieczeństwo? Pozwól no za mną, Ferrant. Ha, do diabła, pozwól i ty, wiedźminie. Coś wam pokażę. Zobaczycie, jak dba się o własne bezpieczeństwo i jak zapewnia się sobie ochronę. Przyjrzycie się. Posłuchacie. Może się czegoś nauczycie. I czegoś dowiecie. O sobie. Dalej, za mną!
Poszli, ponaglani przez króla i otoczeni przez drabów w skórzanych kabatach. Weszli do dużej sali, pod wymalowanym w morskie fale i potwory plafonem stał tu na podwyższeniu tron, na owym Belohun zasiadł. Naprzeciw, pod przedstawiającym stylizowaną mapę świata freskiem, na ławie, pod strażą kolejnych drabów, siedzieli królewscy synowie. Książęta Kerack. Czarny jak kruk Egmund i jasny jak albinos Xander.
Belohun rozparł się na tronie. Patrzył na synów z góry, wzrokiem triumfatora, przed którym klęczą błagający o łaskę, rozgromieni w bitwie wrogowie. Na obrazach, które Geralt widywał, triumfatorzy mieli jednak zwykle na twarzach powagę, dostojeństwo, szlachetność i szacunek dla pokonanych. Na twarzy Belohuna próżno by tego szukać. Malowało się na niej wyłącznie zjadliwe szyderstwo.
— Mój nadworny trefniś — przemówił król — rozchorował się wczoraj. Sraczki dostał. Myślałem, pech, nie będzie żartów, nie będzie krotochwil, nie będzie śmiesznie. Myliłem się. Jest śmiesznie. Tak śmiesznie, że boki zrywać. Bo to wy, wy obaj, synowie moi, jesteście śmieszni. Żałośni, ale śmieszni. Lata całe, gwarantuję wam, z moją żonką w łożnicy, po figlach i miłosnych harcach, ilekroć wspomnimy o was obu, o tym dniu, do łez będziemy się zaśmiewać. Bo wszak nie ma nic śmieszniejszego niż głupiec.
Xander, nietrudno było to zauważyć, bał się. Biegał po sali oczami i intensywnie się pocił. Egmund przeciwnie, nie objawiał strachu. Patrzył ojcu wprost w oczy i odwzajemniał zjadliwość.
— Głosi ludowa mądrość: miej nadzieję na najlepsze, bądź gotów na najgorsze. Byłem więc gotów na najgorsze. Bo czy może być coś gorszego od zdrady rodzonych synów? Wśród waszych najbardziej zaufanych komilitonów ulokowałem swoich agentów. Wasi wspólnicy zdradzili was natychmiast, gdy tylko ich przycisnąłem. Wasi totumfaccy i faworyci właśnie uciekają z miasta.
— Tak, synowie moi. Myśleliście, żem ślepy i głuchy? Żem stary, zgrzybiały i niedołężny? Myśleliście, że nie widzę, że obaj pragniecie tronu i korony? Że pożądacie ich tak, jak Świnia trufli? Świnia, która zwęszy truflę, głupieje. Z pożądania, z żądzy, z chętki i dzikiej oskomy. Świnia szaleje, kwiczy, ryje, na nic nie zważa, byle się tylko do trufli dorwać. By ją odgonić, trzeba tęgo walić kijem. I wy, synowie, właśnie świniami się okazaliście. Zwęszyliście grzyb, oszaleliście z żądzy i oskomy. Ale gówno dostaniecie, nie truflę. A kija i owszem, posmakujecie. Wystąpiliście przeciw mnie, synowie, targnęliście się na moją władzę i osobę. Zdrowie ludzi, którzy przeciw mnie występują, zwykło ulegać gwałtownemu pogorszeniu. To fakt potwierdzony przez nauki medyczne.
— W porcie rzuciła kotwicę fregata «Acherontia». Przypłynęła tu na mój rozkaz, to ja wynająłem kapitana. Sąd zbierze się jutro rano, wyrok zapadnie przed południem. A w południe wy obaj będziecie na okręcie. Z pokładu pozwolą wam zejść dopiero wtedy, gdy fregata minie latarnię morską w Peixe de Mar. Co w praktyce oznacza, że wasze nowe miejsce zamieszkania to Nazair. Ebbing. Maecht. Albo Nilfgaard. Albo sam koniec świata i przedsionek piekła, jeśli wolą waszą będzie tam powędrować. Bo tutaj, w te okolice, nie powrócicie nigdy. Nigdy. Jeśli miłe wam głowy na szyjach.
— Chcesz nas wygnać? - zawył Xander. - Tak, jak wygnałeś Viraxasa? Naszych imion też zabronisz wymawiać na dworze?
— Viraxasa wygnałem w gniewie i bez wyroku. Co nie oznacza, że nie każę go stracić, gdyby ośmielił się wrócić. Was obu skaże na wygnanie trybunał. Legalnie i prawomocnie.
— Takiś tego pewien? Zobaczymy! Zobaczymy, co na takie bezprawie powie sąd!
— Sąd wie, jakiego wyroku oczekuję, i taki wyda. Jednomyślnie i jednogłośnie.
— Akurat jednogłośnie! W tym kraju sądy są niezawisłe!
— Sądy tak. Ale sędziowie nie. Głupi jesteś, Xander. Twoja matka była głupia jak but, wdałeś się w nią. Nawet tego zamachu z pewnością nie uknułeś sam, wszystko zaplanował któryś z twoich faworytów. Ale w sumie cieszę się, że spiskowałeś, z radością się ciebie pozbędę. Co innego Egmund, tak, Egmund jest sprytny. Wiedźmin, wynajęty do ochrony ojca przez troskliwego syna, ach, jakże sprytnie ukrywałeś to w tajemnicy, tak żeby wszyscy się dowiedzieli. A potem trucizna kontaktowa. Chytra rzecz, taka trucizna, jadło i napitki mi próbują, ale kto by pomyślał o trzonku pogrzebacza do komina w królewskiej sypialni? Pogrzebacza, którego tylko ja używam i nikomu dotykać nie pozwalam? Przebiegle, przebiegle, synu. Tylko że twój truciciel zdradził cię, tak już jest, zdrajcy zdradzają zdrajców. Czemu milczysz, Egmund? Nie masz mi nic do powiedzenia?
Читать дальше