– No, a jeżeli ja… nie mogę? Sayen przyglądał mu się przez chwilę.
– A kto ci pisze te teksty, które śpiewasz? Podniósł się.
– No, więc na razie. I nikomu ani słowa. Absolutnie nikomu. W ogóle się nie widzieliśmy.
Pusty, nic nie rozumiejący wzrok gitarzysty odprowadził go aż do drzwi.
– Dobra – powiedział Harte. – To koniec. Wychodzę.
Wrócił znów na estradę, żeby nie powiększać szoku wyjścia. Obraz powoli rozpływał się, niknął za mgłą. Po chwili mgła również się rozpłynęła.
Harte otworzył oczy i ściągnął z głowy obręcz. Niemrawo podniósł się z fotela. Przewróciłby się, jeden z techników podtrzymał go w ostatniej chwili.
– Dobrze, Harte – powiedział Tonkai, wysłuchawszy zwięzłej relacji. Poklepał go po ramieniu. – Na razie odpocznij. Trzeba będzie podskoczyć do tej Trumny.
– Dzisiaj? Dziękuję bardzo, kapitanie, postoję. Teraz kolejka Wondena.
– W porządku, zwijajcie sprzęt. – Tonkai wybrał z leżącego koło tempaxu stosu kilka zdjęć i skierował się do wyjścia.
Na jego widok Kronb poderwał się i wyprostował prawie na baczność. Zapomniał tylko domknąć gębę. Nie było po co grubasa straszyć. Tonkai podsunął mu zdjęcie.
– Znacie go?
– Tego z lewej, tak – sapał Kronb. – On jest z tego zespołu, co u nas grał ostatnio. Do piątku u nas grali, byli drugą kapelą wieczoru…
– Jak się nazywa?
– Jakoś tak… „Spideren”, tak? – odwrócił się do siedzącego na murku faceta.
– Tak, „Spideren” – potwierdził niechętnie facet.
– To jest Olt Naren, konserwator… Olt Naren patrzył spode łba na Tonkaia, z mieszaniną strachu i nienawiści w oczach.
– Pytałem jak się nazywa ten człowiek, a nie zespół.
– Zaraz, zaraz… Olt, cholera, jak on się nazywa?
– Kensicz – powiedział Maren, kontemplując czubki swych butów. – Get Kensicz.
– Gdzie mieszka?
– Nie wiem. Nic więcej o nim nie wiem.
– Sprawdź go – rzucił Tonkai do Drauna, podchodząc do pancerki.
Draun skinął głową, przysiadając się do końcówki komputera. Jego palce błądziły chwilę po klawiaturze, wybierając kody wejścia na rejestry systemu ochronnego.
Tonkai zapalił papierosa. Połączył się przez radio z centralą Instytutu, zapowiadając przybycie ekipy do Hirenen. Nie było na co czekać, zaczynała się porządna praca. Teraz już to wiedział.
Kiedy wrócił, Draun siedział nieruchomo przy końcówce, wpatrując się w szeregi cyfr i liter wybitych na błękicie ekranu.
– Nie ma go – powiedział spokojnie, podnosząc wzrok. – Zniknął w sobotę, żadnego śladu. Tak samo, jak z tamtymi dwoma.
Tonkai rzucił ledwo zapalonego papierosa na beton i przez chwilę wolno w zamyśleniu rozgniatał go obcasem.
„Dzieci chorego czasu
dzieci nędzy i głodu
dzieci paranoi dzieci ciężkiej wody
dzieci bez rodziców dzieci bez tradycji
dzieci przesłuchań i mordów dzieci nienawiści”
Dcrmot Kar/Get Kensicz, wyk. zesp. „Spideren” (Archiwum HTT; fragment koncertu zarejestrowanego 4.13.49 dla programu 3 HTT. Materiał odrzucony przez komisję kwalifikacyjną rady programowej z uwagi na brak wartości artystycznych.)
Trudno by było powiedzieć o Szregim, że jest kimś szczególnym. Ot, taka sobie robota w zakładach mechanicznych Hynien – ty udajesz, że robisz, oni udają, że płacą. Od czasu do czasu dawało się zarobić parę guldenów na lewo i wtedy trafiał się lepszy dzień.
Dziś właśnie trafił się lepszy dzień. Obok talerza z resztką niedojedzonego obiadu piętrzyła się kupka banknotów o drobnych nominałach. Dwie stówy. Naprawiał roller jakiemuś aparatczykowi z centrum. Musiał do tego ściągnąć parę części z taśmy, ale opłaciło się. Cholera, musiało się opłacić. Po to przecież, na mocy nie pisanej umowy, zostawia się na taśmie niedoróbki, żeby można było po godzinach trochę zarobić.
Wyciągnął się na wyrku, opierając plecy o ścianę i palił papierosa, wpatrując się w zaciek naprzeciwko. Gdyby to było jego mieszkanie, zamalowałby go już dawno. Cholera, przynajmniej by czymś zakleił, choćby gazetą. Ale nie należał do tych szczęśliwców, którzy mieli własną chatę. Dokwaterowali go do jakiejś starej, wrzaskliwej jędzy. Przed paru laty obaj jej synowie zapętali się, gdzie nie było trzeba, i zrobił się nadmetraż. Zrzędzenie tej baby przyprawiało go o ból głowy. Ani kogo zaprosić, ani się napić. Wyliczył kiedyś – chciało mu się – ile lat musiał by pooszczędzać na mieszkanie. A na przydział raczej nie mógł liczyć.
Przeniósł wzrok ze ściany na równy stos czarnych, plastikowych kartoników podziurkowanych w komputerowe wzorki. Trzeba się nacieszyć widokiem tych dwóch setek, zanim zrobi z nimi to, co zawsze robił z pieniędzmi. A już czuł, że urżnie się dzisiaj na amen, do zerwania filmu. Kiedy, jak kiedy, ale dzisiaj musiał. Wróciło do niego to jakieś dziwne przeczucie i męczyło jak zgaga. Wracało co jakiś czas, ale nigdy nie tak silne. A razem z nim wracały wspomnienia – bo wtedy, przed czterema laty, też miał od rana jakieś dziwne przeczucie.
Boże kochany, to już cztery lata? Cztery, jak w pysk. Cztery lata takiego życia. Wyjechał z Arpanu, tam co krok groziło mu spotkanie z którymś ze starych kumpli. Zaszył się tu, w Hynien, na ostatnim zadupiu, prawie na granicy zamieszkanych stref, żeby zacząć od nowa i jakoś sobie wszystko poukładać. Ale nie szło.
Podniósł się, hartując peta o podłogę. Popielniczka stała tuż obok, ale nic tej jędzy tak nie wściekało, jak rozdeptane niedopałki. Odliczył sobie cztery dziesiątki – na jeden raz aż nadto. Resztę schował w szafce. Wieczorem na ulicy zawsze łatwo spotkać nieprzyjemnych ludzi. Wtedy lepiej wywrócić kieszenie – nie ma sprawy, co się będziemy kłócić. Idźcie w swoją stronę. Zresztą, znał siebie. Nigdy jeszcze po pijaku nie przyniósł forsy z powrotem.
Porozkładał pieniądze po kieszeniach i dopiął kurtkę. Nie ma co, robi się późno. Lepiej wyssać, ile się da, w knajpie, na mecie zawsze drożej. Gorzała pocieszycielka, bracie, usrasz się i nie poradzisz, a jak już nie możesz – to do niej. Zafunduje ci parę godzin zapomnienia, z gębą wtuloną w opakowanie syntetyków. Powiesz jej, co chcesz, wysłucha, po policzku pogładzi. Tylko o jednym pamiętaj – prosto do źródełka i w gardło. Boże broń się nie rozglądaj, zanim nie łykniesz.
Jędza stała w przedpokoju, grzebiąc w szafie. Odprowadziła go do drzwi złym wzrokiem.
– Posprzątałby po sobie, cholera ciężka…! – zaczęła. Trzasnął z całej siły drzwiami.
Zbiegł na dół, omijając dwa wykruszone stopnie. W dzień schody były normalne, tylko na noc czegoś się robiły strome. Nad ranem trudno czasem wleźć na piętro. Dla wracających z baru pomyślano kiedyś o windzie, ale odkąd tu mieszkał, czynna była wszystkiego dwa, może trzy tygodnie. Końcówki w kasecie sterującej dawało się wymienić na gorzałę, i zawsze ktoś się w końcu skusił. Dlatego od dawna nie naprawiano rozprutych skrzynek. „Założymy coś nowego, jak tylko przyjdzie”. Ale nie przychodziło. Ludeczkowie przyzwyczaili się, wyrobili sobie kondychę. Boże kochany, o tylu ważniejszych sprawach umieli zapomnieć, co tam winda.
Po chwili szedł już ulicą w kierunku baru. Ściemniało się. Z góry dobiegał go od czasu do czasu szum nielicznych, przejeżdżających szosą rollerów. Ech, mieć taki wózek dla siebie… Kiedyś mu tak odwaliło, kupił jakiś stary wrak i głaskał go prawie przez rok. Może by w końcu i wygłaskał, ale przy generatorze stracił cierpliwość. U nich, w Hynien, nie robiono takich, przychodziły z Mineken i brygadziści trzęśli się nad każdą sztuką. Magazynier zaśpiewał mu cztery koła. Po trzech miesiącach dał spokój. Z powrotem rozebrał roller na części, sprzedał, ile się dało i przepił sumiennie, co do grosza. Od tego czasu przestało mu się już merdać po głowie, żeby zajechać własnym roiłem do Ronię i gdzieś ją zabrać.
Читать дальше