Kerans oparł się o framugę okna i czekał, aż miną kolejne minuty, pozostawiając w tyle zegar stojący na jedenastej trzydzieści pięć, wyprzedzając go jak pojazd poruszający się po szybszym pasie ruchu. A może ten zegar wcale nie stanął (choć i w takim razie pokazywałby czas z całkowitą, niekwestionowaną dokładnością dwa razy na dzień – czego przecież próżno by wymagać od większości czasomierzy), lecz jest po prostu niesłychanie powolny, tak że jego ruch wydaje się niedostrzegalny? Im powolniejszy byłby zegar, tym bardziej zbliżałby się do nieskończenie stopniowalne-go i majestatycznego biegu czasu kosmicznego… A gdyby w ogóle odwrócić kierunek ruchu wskazówek, powstałby taki zegar, który w pewnym sensie poruszałby się jeszcze wolniej niż wszechświat, a zatem należałby do jakiegoś większego, metakosmicznego układu przestrzenno-czasowego.
Kerans bawił się tą myślą, dopóki nie odkrył na drugim brzegu wśród rumowiska małego cmentarza, schodzącego nisko ku powierzchni wody. Nagrobki pochylały się nad sobą jak grupka plażowiczów. Przypomniał sobie pewien makabryczny cmentarz, przy którym przycumowali kiedyś na rozkaz Riggsa. – Ozdobne florenckie grobowce nekropolii były popękane i rozbite, a na wodzie unosiły się zwłoki w rozpostartych całunach, niby podczas jakiejś ponurej próby generalnej przed premierą Dnia Sądu.
Kerans odwrócił wzrok i odszedł od okna. Niemal podskoczył ze strachu, gdy nagle zdał sobie sprawę, że w drzwiach za jego plecami stoi bez ruchu wysoki, czarnobrody mężczyzna. Zaskoczony, Kerans niepewnie przypatrywał się postaci, z trudem usiłując zebrać myśli. Olbrzym przygarbił się nieco, ale był rozluźniony – ciężkie ramiona spływały mu swobodnie wzdłuż tułowia. Na czole i nadgarstkach miał zaschnięty muł, który oblepiał mu także buty i drelichowe spodnie. Przypominał Keransowi jeden z tamtych zmartwychwstałych trupów. Zarośnięty podbródek mężczyzny niknął gdzieś pomiędzy jego szerokimi ramionami. Nieznajomy sprawiał wrażenie, że jest zmęczony i że jest mu niewygodnie, tym bardziej że miał na sobie niebieską kurtkę szpitalnego sanitariusza, za małą na niego o kilka numerów. Pod dystynkcjami kaprala wzdymały się wzgórza trójkątnych muskułów. Na twarzy brodatego człowieka malował się wyraz łapczywego napięcia, ale choć przypatrywał się Keransowi smutnym, beznamiętnym wzrokiem, jego oczy pałały niczym dwa świeżo podsycone ogniska, i tylko ów odblask zainteresowania osobą biologa uzewnętrzniał kryjącą się głębiej w tym mężczyźnie energię.
Kerans czekał, aż jego oczy przyzwyczają się do ciemności panujących w drugim końcu pokoju, spoglądając bezwiednie na drzwi do sypialni, w których pojawił się brodacz. Wyciągnął do niego rękę, jakby nie chcąc spłoszyć zaklętej chwili, jakby ostrzegał tamtego, żeby się nie ruszał, uzyskując w odpowiedzi grymas dziwnie pełnego zrozumienia współczucia, jak gdyby ich role były odwrócone.
– Hardman! – szepnął Kerans.
Jak rażony prądem Hardman rzucił się nagle na Keransa, blokując swoim potężnym ciałem pół pokoju. W ostatniej chwili przed zderzeniem uchylił się, minął
doktora, i zanim Kerans odzyskał równowagę, wybiegł na balkon i jednym skokiem przesadził balustradę.
– Hardman! – Kerans wypadł na balkon, kiedy jeden z żołnierzy na dachu wszczął na zewnątrz alarm. Hardman jak akrobata opuścił się po rynnie na wystający niżej parapet. Do pokoju wpadli Riggs i Macready. Jedną ręką przytrzymując czapkę, Riggs wychylił się głęboko za barierkę balkonu i zaklął widząc, że Hardman znika we wnętrzu jakiegoś mieszkania.
– Dobra robota, Kerans! O mało go nie złapałeś!
Wszyscy razem wypadli na korytarz i zbiegli po schodach. Cztery piętra niżej Hardman huśtał się na balkonowych poręczach, pokonując kolejne kondygnacje pojedynczymi susami.
Kiedy wybiegli na najniższe piętro, mieli trzydzieści sekund straty do Hardmana, a z dachu rozlegały się okrzyki podekscytowanych żołnierzy. Ale Riggs zatrzymał się jak wryty na balkonie.
– Dobry Boże, on próbuje spuścić tratwę z powrotem na wodę!
I rzeczywiście – Hardman, znajdujący się teraz mniej więcej w odległości trzydziestu jardów od nich, usiłował przeciągnąć swój katamaran przez zastygającą masę szlamu. Linę holowniczą zarzucił na ramiona i ostrymi szarpnięciami podrywał dziób tratwy z demoniczną energią.
Riggs zapiął kaburę i smutno potrząsnął głową. Odległość od brzegu wynosiła wciąż jeszcze co najmniej pięćdziesiąt jardów, a Hardman zapadał się po kolana w wilgotnym szlamie, zapominając zupełnie o przypatrujących mu się z dachu żołnierzach. W końcu odrzucił linę holowniczą, chwycił obiema rękami ramę metalowego łóżka i zaczął ją targać rozpaczliwie, rozpruwając sobie kurtkę na plecach.
Riggs wyszedł znów na balkon i gestem nakazał Wilsonowi i Caldwellowi zejść z dachu.
– Biedaczysko. Musi być już zupełnie wyczerpany. Doktorze, trzymaj się przy mnie, może tobie uda się go uspokoić.
Zaczęli ostrożnie okrążać Hardmana. Pięciu ludzi -Riggs, Macready, dwóch żołnierzy i Kerans – zbliżało się ku niemu po stromej skorupie, osłaniając oczy przed jaskrawym światłem słońca. Hardman, niczym ranny bawół, szamotał się wciąż w mule dziesięć jardów dalej. Kerans pokazał wszystkim, żeby zostali na miejscach, a potem podszedł bliżej wraz z Wilsonem, jasnowłosym młodzieńcem, który był kiedyś ordynansem Hardmana. Zastanawiając się, co ma powiedzieć, Kerans odchrząknął, oczyszczając gardło z węzłów flegmy.
Na dachu za nimi zagrzmiało nagłe staccato wyciągu, rozsadzając ciszę tej dramatycznej sceny. Idący kilka kroków za Wilsonem Kerans zawahał się, zobaczywszy, że Riggs spogląda z irytacją na helikopter. Daley uznał widocznie, że misja jest skończona, uruchomił więc silnik i śmigła maszyny wirowały już powoli w powietrzu.
Spłoszony Hardman zrezygnował z dotarcia do brzegu, przyjrzał się otaczającej go grupce ludzi, po czym porzucił swój katamaran i schował się za nim. Wilson z trudem i niepewnie posuwał się naprzód, brnąc z przewieszonym przez piersi karabinem przez miękki muł wzdłuż brzegu. Nagle zapadł się po pas i krzyknął coś do Keransa. Jego głos niknął w rosnącym huku silnika helikoptera, plującego przenikliwym łoskotem nad ich głowami. Wilson zachwiał się, a zanim Kerans zdążył go podtrzymać, Hardman wychylił się zza katamaranu z rewolwerem w dłoni i strzelił w ich kierunku. Oślepiający płomień z lufy colta przeszył powietrze i Wilson najpierw upadł twarzą na ziemię, a potem potoczył się w tył, trzymając się za zakrwawiony łokieć. Podmuch wystrzału zmiótł mu z głowy furażerkę.
Ponieważ pozostali żołnierze zaczęli wycofywać się na zbocze, Hardman zatknął rewolwer za pas, odwrócił się i pomknął wzdłuż brzegu ku budynkom stojącym na skraju dżungli o sto jardów dalej.
Ścigani wzmagającym się hukiem silnika, żołnierze rzucili się teraz w pościg za Hardmanem. Riggs i Kerans pomagali rannemu Wilsonowi, potykając się w zagłębieniach śladów, odciśniętych stopami biegnących z przodu ludzi. Na skraju mułowej równiny dżungla wznosiła się ku górze wysokim, zielonym urwiskiem, na którego tarasach rosły kolejne rzędy olbrzymich paproci i kwitnących widłaków. Hardman bez wahania wpadł w wąskie przejście pomiędzy dwiema kamiennymi ścianami zabytkowych budowli i zniknął w głębi alejki. Macready i Caldwell pędzili dwadzieścia jardów za nim.
– Gońcie go, sierżancie! – wrzasnął Riggs, kiedy Macready zatrzymał się, żeby na niego zaczekać. – Już go prawie mamy. Jest zmęczony! Rany boskie, niezłe jatki – pułkownik zwierzył się jednak po cichu Keransowi, a potem wskazał rozpaczliwie Hardmana, sadzącego w dal potężnymi susami: – Co właściwie prowokuje tego faceta do ucieczki? Do diabła, mam ochotę zostawić go w spokoju i ruszać swoją drogą.
Читать дальше