Pokryty zeschniętą oliwą pistolet, wiecznie milczący radiotelefon i skórzany mapnik z wyblakłymi blankietami protokołów wydawały mu się absolutnie niepotrzebnymi i mocno go irytowały. Otaczający go świat był sterylny, czysty i na pierwszy rzut oka absolutnie bezpieczny – wypucowany asfalt, równo poprzycinane klomby i spokojne twarze przechodniów. Muraszkin zajrzał do kilku sklepów, porozmawiał z ospałymi dla zwykłego okołopołudniowego braku klientów sprzedawczyniami i ostatecznie upadł na duchu. Usiadłszy na ławeczce przy skwerku zapalił papierosa i nie bez smutku stwierdził, że znów nie ma absolutnie nic do roboty.
Inny na jego miejscu cieszyłby się, ale dzielnicowy Muraszkin był, na swoje nieszczęście, człowiekiem obowiązkowym. Już w dzieciństwie doszedł do wniosku, że dobro musi mieć mocne pięści, i jeżeli opowiadasz się po stronie dobra, a przeciwko wszelkiemu złu – trzeba coś robić. Ponieważ nie posiadał żadnych szczególnych zdolności, pociąg do naprawiania świata zrealizował w najbardziej prosty z możliwych sposobów – po odbyciu służby wojskowej wstąpił do milicji. I zaledwie poczuł się na swoim miejscu, kiedy w całym kraju nastąpiły gwałtowne zmiany. Podczas pierwszych dni okazało się, że nowa władza swoim słynnym „Zarządzeniem nr 102” wylała na ulice falę przemocy. Fala jednak szybko spłynęła porywając ze sobą niemal wszystkich tych, którzy przeszkadzali i uniemożliwiali spokojne życie pozostałym obywatelom, uczciwie płacącym podatki. A w ich liczbie i dzielnicowemu Muraszkinowi.
Trzeba tym przeklętym brakarzom oddać to, co im się należy – przeczesali miasto bardzo drobnym grzebieniem.
Z tych, których wybrakowali, nie wrócił ani jeden osobnik. Brakarze nie bez powodu nazywali swoje ciężarówki „karawanami”. Nieważne, czy cię zabrano z brudnego mieszkania komunalnego (a przecież znikły te „komunałki” w ciągu roku!), czy z rozkosznego apartamentu na szczycie luksusowego wieżowca – o, stoją tu na bulwarze – wyrodek znikał, zwalniając miejsce dla normalnego, uczciwego, porządnego człowieka.
I jakkolwiek nieprzyjemne byłoby przyznanie, że tuż pod twoim nosem operuje siła, której nie krępuje prawo, skuwające same siebie żelaznymi okowami – Muraszkin nie wściekał się na brakarzy. Rozumiał, że są to działania przejściowe. W „Zarządzeniu 102” tak zresztą napisano, czarno na białym. Jeszcze dwa, góra trzy lata… Dlatego Muraszkinowi nigdy nie przyszło do głowy, żeby zaciągnąć się do ASB. Jego obecna bezczynność dostatecznie wyraźnie mu mówiła, czym jest wykluczenie poza nawias życia społecznego. A przecież to właśnie czeka każdego z tych, którzy teraz, zamiast Muraszkina, narażają się na bandyckie kule. Co prawda, jacy tam teraz są bandyci… Wszystkich pozabijali. A tych, których nie zabili, zesłali na dożywotnią katorgę. Zupełnie zresztą słusznie. Pohulaliście, chłopaki, na nasz rachunek, to teraz popracujcie dla wspólnego dobra…
Mimo wszystko ciekawe, czym zajmą się chłopaki z ASB, kiedy praworządność wróci na zwykłe tory i milicja ze służby profilaktycznej znów zacznie zajmować się tym, czym powinna. Dziwni ludzie są w tej Agencji. Szczególni – by nie powiedzieć za wiele. „Niektórzy zresztą wcale nie krępują się mówić” – pomyślał Muraszkin. I natychmiast sobie przypomniał, jak w zeszłym tygodniu na posterunek zaszedł brakarz. Czegoś tam potrzebował od komendanta. Muraszkin, który akurat nie miał niczego do roboty i siedział na dziedzińcu, czekając, kiedy chłopaki wrócą z obchodu i będzie można razem skoczyć na piwko, od razu zwrócił na niego uwagę. Niewysoki, około czterdziestki, szczupły i z widocznie przerzedzonymi czarnymi włosami… „Skromny taki. Z pieszczotliwymi oczami zabójcy”. Jeden z oficerów, najwyraźniej znający brakarza osobiście, niemal od progu zawołał: „Ale gość… i bez kajdanek! Popatrzcie tylko, kto przyszedł! Przecież to Pe Gusiew we własnej osobie, herszt oprawców!”.
Muraszkina aż skręciło od środka. A ten Gusiew po prostu kiwnął oficerowi głową, jakby akurat tak należało go witać. Pokazał dyżurnemu swoją oznakę i poszedł do komendanta.
Tak, kiepsko będzie z brakarzami, kiedy ich usługi przestaną być komukolwiek potrzebne. A przecież milicjanci w zasadzie powinni im się nisko kłaniać. Muraszkin doskonale pamiętał czasy, kiedy jego samego, człowieka w szarym mundurze, ludzie unikali jak trędowatego. Teraz go lubili. Maluchy same w ręce mu się pchają, dorośli nie kręcą mordami, ale pierwsi uprzejmie pozdrawiają…
Muraszkin palił i zastanawiał się, co on właściwie tu do cholery robi. Mógłby pójść do punktu oporu i pograć sobie do woli na kompie. Mógłby wpaść do domu i sprawiając przyjemność żonie, przygotować coś na obiad… W telewizor za dnia nie ma się co gapić – pokazują radzieckie filmy albo walą po oczach propagandówkami na temat, jak dobrze się żyje w Związku. Żyje się w rzeczy samej nieźle, ale nudno. Dzielnicowy zajrzał za pazuchę w nadziei, że może przypadkiem wyłączył radio. Ale dioda zasilania płonęła czerwonym światełkiem, a z głośnika dochodził cichutki szum.
A może złożyć jedną czy dwie profilaktyczne wizyty? Sprawdzić na przykład, czy ta idiotka Tatiana znów nie nawaliła się jak autobus… Albo po raz setny wyjaśnić staremu złośliwcowi i nudziarzowi Dundukowowi – cholera, co za nazwisko! – żeby dał sobie spokój z pisaniem na nią anonimów, bo papierki z podpisem: „Bojownik o obyczajność” i tak natychmiast lądują w koszu…
Od niedalekiej szkoły doleciało przeraźliwe wycie, jakby tam kogoś rżnęli bardzo tępym nożem. Muraszkin nawet nie odwrócił głowy – wiedział, że w szkole zaczyna się długa przerwa. Ale jego myśli wędrowały już w określonym kierunku. Faktycznie trzeba zajrzeć do Tatiany. Kiedy się narąbie, przesiadują u niej rozmaite typki. Zachowują się zwykle spokojnie, nic nie dzieje się wbrew prawu, ale dwóch niezrównoważonych ludzi w jednym pomieszczeniu, to już powód do jakiegoś zajścia. A jak się jeszcze napakują po uszy? Żeby tylko nie skrzywdzili córki.
Bezdzietny Muraszkin mocno brał sobie do serca kłopoty, jakie sympatycznym dzieciom sprawiali źli, nieprzystosowani społecznie rodzice. Gdyby tylko mógł, siłą odebrałby Tatianie jasnowłosą, sześcioletnią Maszeńkę i sam by ją adoptował. Prędzej czy później jej matka schleje się i albo trafi na przymusowe leczenie, albo do łagru. Do tego czasu zdąży jednak dziecko zepsuć. Szkoda.
Więc do Tatiany, od razu. Muraszkin cisnął niedopałek do popielniczki, wstał i szybkim krokiem ruszył w głąb dzielnicy.
Już wchodząc na piętro dzielnicowy poczuł niejasny niepokój. A gdy podnosił rękę do dzwonka, usłyszał osobliwy, przytłumiony dźwięk zza drzwi. Ni to jęk, ni to płacz. Za szerokimi drzwiami działo się coś niedobrego. Muraszkin zadzwonił. Żadnej odpowiedzi. Zadzwonił ponownie. Wewnątrz ktoś poruszył się niespokojnie, ale zaraz wszystko ucichło.
– Otwierać! Dzielnicowy! – zawołał Muraszkin.
Ponownie usłyszał ten sam dźwięk. Teraz już wiedział – płakało dziecko.
Nie miał już żadnych wątpliwości – tam w środku działo się coś złego. Cofnął się pod przeciwległą ścianę, odepchnął od niej i runął przed siebie, uderzając w drzwi ramieniem. Wpadł do mieszkania razem z nimi, przewrócił się, zerwał na nogi i skoczył przed siebie.
Gospodyni leżała w korytarzu. Niewiele brakowało, a Muraszkin by na nią wleciał razem z drzwiami. Zresztą, w pierwszej chwili dzielnicowy uznał ją za martwą. Tatiana jednak nagle otworzyła oczy, przez chwilę tępo gapiła się na Muraszkina, a potem wymamrotała:
Читать дальше