Aleksander Abramow - Jeźdźcy z nikąd

Здесь есть возможность читать онлайн «Aleksander Abramow - Jeźdźcy z nikąd» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Jeźdźcy z nikąd: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Jeźdźcy z nikąd»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Jeźdźcy z nikąd — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Jeźdźcy z nikąd», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Jakoś tak wyszło, że ani ja, ani Ziernow nie snuliśmy żadnych przypuszczeń na temat tego, co spotkało Wano. Powstrzymaliśmy się od komentarzy, jak gdybyśmy to zawczasu uzgodnili między sobą, choć pewien jestem, że obaj myśleliśmy o tym samym. Kim był przeciwnik Wano i skąd ów nieznajomy wziął się na polarnej pustyni? Dlaczego Wano, kiedy go znaleźliśmy, leżał poza grotą? Dlaczego był rozebrany – nie zdążył nawet włożyć skórzanej kurtki? A więc walka zaczęła się już w namiocie? Co ją poprzedziło? I dlaczego nóż, który trzymał Wano, był zakrwawiony? Przecież Czocheli przy całej swojej zapalczywości nigdy nie sięgnąłby po broń, gdyby nie został do tego zmuszony. Co więc go do tego zmusiło? Takie same pytania z pewnością zadawał sobie i Ziernow. Milczał jednak. Ja również milczałem.

W namiocie nie było ani zimno, ani ciemno – przez okienka z miki przenikało słabe światło zmierzchu. Wszelako – nie zauważyłem jak ani kiedy, od razu czy też stopniowo – zmierzch ów nie ściemniał ani nie gęstniał, ale jakoś tak sfioletowiał, jak gdyby ktoś rozpuścił w powietrzu kilka ziarenek nadmanganianu potasu. Chciałem się unieść, trącić Ziernowa, odezwać się, ale nie mogłem – coś przytłaczało mnie, przygniatało do ziemi, ściskało za gardło zupełnie tak jak przedtem w kabinie amfibii śnieżnej, kiedy odzyskiwałem świadomość. Ale wówczas miałem wrażenie, że ktoś widzi mnie na wylot i zarazem jest obecny w całym moim ciele, zrośnięty z każdą moją tkanką. Teraz, jeżeli mam się już posłużyć tym samym kodem obrazów, ktoś jak gdyby zajrzał do mojego mózgu, ale tylko przez moment. Zmętniały zmrok także odpłynął osnuwszy mnie fioletowym kokonem – mogłem patrzyć, choć niczego nie widziałem, mogłem rozmyślać o tym, co zaszło, chociaż nie rozumiałem, co właściwie zaszło, mogłem się poruszać i oddychać, ale tylko na tyle, na ile pozwalał mi ów kokon. Najmniejsze zetknięcie z fioletowym półmrokiem owego kokonu działało jak porażenie prądem.

Nie wiem, jak długo to trwało, nie patrzyłem na zegarek. Ale nagle kokon się rozsnuł, zobaczyłem ściany namiotu i śpiących towarzyszy w tej samej zmętniałej, ale już nie fioletowej szarości zmierzchu. Coś kazało mi wyjść ze śpiwora, złapać kamerę i wybiec na zewnątrz. Padał śnieg, niebo zasnuwała skłębiona piana kłębiastych chmur i tylko gdzieś w zenicie mignęła mi znana różowa plamka. Mignęła i znikła. Możliwe jednak, że mi się to tylko przywidziało.

Kiedy wróciłem, Tolek siedział na sankach i przeraźliwie ziewał, Ziernow zaś wyłaził powoli ze swego śpiwora. Rzucił okiem na mnie, na kamerę i swoim zwyczajem nic nie powiedział. Diaczuk natomiast zawołał między jednym ziewnięciem a drugim:

– Jakie dziwne sny miałem przed chwilą, towarzysze! Zupełnie jakbym zarazem spał i nie spał. Chce mi się spać, a zasnąć nie mogę. Leżę, drzemię i nic nie widzę, nie widzę ani namiotu, ani was. I jak gdyby zwaliło się na mnie coś, co było lepkie, gęste i nieprzenikliwe jak galareta. Miałem uczucie, jakbym się rozpływał. Zupełnie jak w stanie nieważkości – niby płynę, niby wiszę. Śmieszne, nie?

– To ciekawe – powiedział Ziernow i odwrócił się.

– A wam nic się nie śniło? – zapytałem Ziernowa.

– A wam?

– Teraz nie, ale w kabinie, w amfibii, nim się obudziłem, śniło mi się to samo co Diaczukowi. To samo – nieważkość, coś nieuchwytnego, niby sen, niby jawa.

– To interesujące – wycedził przez zęby Ziernow. – Kogo to przyprowadziliście, Anochin?,

Odwróciłem się. Odchyliwszy brezentowe drzwi wszedł do namiotu – widocznie idąc za mną – rosły nie ogolony chłopak w wysokiej czapie z misia, w nylonowej kurtce podbitej takim samym misiem, zapinanej na zamek błyskawiczny. Był wysoki, barczysty;, zarośnięty i robił wrażenie niezmiernie przerażonego.

Czy ktoś tu mówi po angielsku? – zapytał, w jakiś bardzo specjalny sposób przeżuwając i rozciągając słowa.

Najlepiej z nas wszystkich znał angielski Ziernow. On więc odpowiedział:

– Kim pan jest i czego pan potrzebuje?

– Donald Martin – przedstawił się chłopak. – Pilot z Mac Murdoch. Czy macie coś do wypicia? Coś możliwie mocnego – przeciągnął kantem dłoni po gardle – koniecznie muszę się czegoś napić.

– Dajcie mu spirytusu, Anochin – powiedział Ziernow.

Nalałem do szklanki spirytusu z kanistra i podałem ją chłopakowi – nie był chyba starszy ode mnie. Wypił całą szklankę jednym haustem, zaparło mu dech, spojrzał na nas przekrwionymi oczyma.

– Dzięki, sir – złapał wreszcie oddech i przestał dygotać. – Miałem przymusowe lądowanie, sir.

– Może pan sobie darować tego sira – powiedział Ziernow. – Nie posiadam tego zaszczytnego tytułu. Nazywam się Ziernow. Ziernow – przesylabizował. – Gdzie pan lądował?

– Niedaleko stąd.

– Szczęśliwie?

– Nie mam paliwa. I coś się stało z radiem. – W takim razie proszę zostać z nami. Pomoże nam pan przenieść obozowisko do naszej amfibii śnieżnej. Miejsce dla pana się znajdzie. Radio też mamy.

Amerykanin ciągle jeszcze zwlekał, jak gdyby nie mógł się zdecydować czy ma coś powiedzieć, potem stanął na baczność i wyrecytował po żołniersku:

– Proszę mnie aresztować, sir. Zdaje się, że zabiłem człowieka.

KWIAT NUMER DWA

Ziernow podszedł do opatulonego Wano, odkrył mu twarz i ostro zapytał Amerykanina:

– Tego?

Martin zbliżył się ostrożnie i jak mi się wydało, nie bez lęku, powiedział niepewnie:

– N-nie…

– Proszę się przyjrzeć dokładniej – jeszcze ostrzej powiedział Ziernow.

Lotnik ze zdumieniem pokręcił głową.

– Nie ma żadnego podobieństwa, sir. Mój leży koło samolotu. A poza tym… – dodał niepewnie – w ogóle nie wiem, czy to jest człowiek.

W tej samej chwili Wano otworzył oczy. Jego spojrzenie prześliznęło się po stojącym obok śpiwora Amerykaninie, jego głowa uniosła się nieco i znowu opadła na poduszkę.

– To… nie ja – powiedział i zamknął oczy.

– Ciągle jeszcze majaczy – westchnął Tolek.

– Nasz towarzysz jest ranny. Ktoś na niego napadł. Nie wiemy, kto – wyjaśnił Amerykaninowi Ziernow – dlatego, kiedy pan powiedział… – I taktownie zamilkł.

Martin odsunął sanki Tolka i usiadł. Ukrył twarz w dłoniach i kiwał się, jakby go coś straszliwie hulało.

– Nie wiem, czy mi uwierzycie, bo to wszystko jest tak niezwykłe i tak nieprawdopodobne – opowiadał. – Leciałem jednomiejscowym samolotem. To nie jest samolot sportowy, to był kiedyś myśliwiec, taki mały „Lockhead”, wiecie? Ma nawet sprzężony karabin maszynowy. Tutaj nie jest to oczywiście potrzebne, ale regulamin każe utrzymywać uzbrojenie w gotowości bojowej, a nuż się nagle przyda? I przydało się, tyle, że bez rezultatu… Słyszeliście o różowych obłokach? – zapytał nagle i nie czekając na odpowiedź ciągnął dalej swoją opowieść: – Dogoniłem je w półtorej godziny po starcie.

– Je? – przerwałem, zdziwiony. – Było ich parę?

– Cała eskadra. Leciały zupełnie nisko, o jakie dwie mile niżej niż ja, wielkie różowe meduzy, właściwie nie tyle różowe ile raczej malinowe. Naliczyłem ich siedem, różnego kształtu i różnych odcieni, od jasnoróżowej niedojrzałej maliny do płomiennego owocu granatu, W dodatku ich kolor nieustannie się zmieniał, gęstniał albo rozwadniał się niby rozmywany. Zmniejszyłem szybkość i zszedłem niżej, żeby wziąć próbkę, miałem zainstalowany po to specjalny zasobnik pod kadłubem. Ale nie udało mi się to, meduzy uciekły. Dogoniłem je, ale znowu umknęły, bez najmniejszego Wysiłku. A kiedy znowu dodałem gazu, wzniosły się i poleciały wyżej niż ja – są lekkie jak dziecinne baloniki, tylko płaskie i o wiele większe, zakasują nie tylko mojego komara, ale nawet porządnego Boeinga. I tak się zachowywały, jak gdyby były żywe. Tylko żywa istota może się tak zachowywać, kiedy zagraża jej jakieś niebezpieczeństwo. Pomyślałem nawet, że być może powinienem odlecieć. Ale one jak gdyby przewidziały mój manewr. Trzy malinowe meduzy z niesłychaną szybkością wyskoczyły do przodu i bez żadnego wirażu, bez hamowania, z taką samą siłą i szybkością poleciały prosto na mnie. Nie zdążyłem nawet krzyknąć, a już samolot wszedł w mgłę, która, diabli wiedzą, skąd się wzięła, a właściwie nawet to nie była mgła tylko jakiś śluz, gęsty i śliski. Od razu wytraciłem szybkość, straciłem, panowanie nad maszyną, widzialność była żadna. Nie mogłem ruszyć ani ręką ani nogą. A samolot nie spadał, ale ześlizgiwał się w dół jak szybowiec. I wylądował. Nawet nie poczułem, kiedy i jak wylądowałem. Jak gdybym utonął w tym malinowym śluzie. Patrzę – dookoła śnieg, a obok mnie samolot, taki sam jak mój, maleńki „Lockhead”. Wysiadłem, rzuciłem się do tamtego samolotu, a naprzeciw z kabiny tamtego samolotu wyskakuje taki sam dryblas jak ja. Nie mogę się połapać – znajomy, nie znajomy. Pytam: „Kto ty jesteś?”. „Donald Martin” – mówi. „A ty?”. A ja patrzę na niego, jak gdybym patrzył w lustro. Nie, powiadam, kłamiesz to ja jestem Don Martin, a on się już zamachnął. Dałem mu nura pod ramię i zaprawiłem go lewym w szczękę. Upadł, trzasnął skronią o drzwi. Patrzę – leży. Trąciłem go nogą – ani drgnie. Potrząsnąłem nim – głowa mu się majta. Podciągnąłem go do swojego samolotu, myślę – zawiozę go do bazy, tam mu udzielą pomocy. Patrzę – a tu ani kropli paliwa. Myślę – nadam chociaż meldunek – a tu radio wysiadło. Wtedy zupełnie mi się zmąciło w głowie, wyskoczyłem i pobiegłem wprost przed siebie, gdzie oczy poniosą, wszystko jedno dokąd, byleby jak najdalej od tego diabelskiego cyrku. I raptem zobaczyłem wasz namiot.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Jeźdźcy z nikąd»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Jeźdźcy z nikąd» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


libcat.ru: книга без обложки
Aleksander Filonow
Aleksander Kroger - Ekspedycja Mikro
Aleksander Kroger
Aleksander Abramow - Wszystko dozwolone
Aleksander Abramow
Abraham Felipe Gallego Jiménez - Luces y sombras
Abraham Felipe Gallego Jiménez
Aleksander Świętochowski - Wesele satyra
Aleksander Świętochowski
Aleksander Świętochowski - Woły
Aleksander Świętochowski
Aleksander Świętochowski - Nad grobem
Aleksander Świętochowski
Aleksander Świętochowski - Na pogrzebie
Aleksander Świętochowski
Aleksander Świętochowski - Starzec i dziecię
Aleksander Świętochowski
Aleksander Świętochowski - Tragikomedya prawdy
Aleksander Świętochowski
Aleksander Świętochowski - Cholera w Neapolu
Aleksander Świętochowski
Отзывы о книге «Jeźdźcy z nikąd»

Обсуждение, отзывы о книге «Jeźdźcy z nikąd» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x