Przeszedł właśnie do ostatniego radiogramu nadanego z pokładu monitora.
— Jak wiecie, zapis urywa się dwudziestego lipca trzydziestego piątego roku. Teksty radiogramów dostaniecie po odprawie — wskazał ręką kąt sali, gdzie na podłużnym stoliku leżał stos podręcznych analizatorów. — Proszę, żebyście zapamiętali każde słowo, jakie tam padło. Od dwunastego lipca. Trzeciego sierpnia — ciągnął tym samym monotonnym głosem — a więc trzy tygodnie po zerwaniu łączności, wystartowała z rejonu naszej bazy ekspedycja ratunkowa…
Co powiedziałem? Że po zaginięciu monitora nikt już nie zająknął się na temat dalszych wypraw? Otóż to. Wysłali dwa statki. Na każdym z nich było dwanaście osób. Tym dwunastym, w jednej i drugiej załodze, był ktoś od nas, z Korpusu. Resztę stanowili młodzi specjaliści, wybrani z obsługi baz planetarnych. Nie zająknęli się, rzeczywiście. Ale nie o planowanej ekspedycji. O tym, że ją wysłali. I wiem nawet, dlaczego. Śmierć człowieka była ceną nie mieszczącą się w kategoriach wartości naszych współczesnych. Zagłada monitora i jego pięcioosobowej załogi stała się powszechną tragedią. Wysłanie dalszych dwudziestu czterech Ziemian na prawdopodobną zgubę mogło wywołać szok o trudnych do przewidzenia reperkusjach społecznych. Takie już jest to nasze milutkie stulecie.
Od dawna panowało wśród specjalistów przekonanie, że ze wszelkich prób nawiązania bezpośrednich kontaktów z mieszkańcami kosmosu trzeba wyłączyć automaty. Nie można się od nich spodziewać niczego ponad to, co przewidziano w ich programach. A jak zaprogramować sposób postępowania martwego urządzenia na wypadek zetknięcia z istotą technologiczną, która dajmy na to jest zbudowana z substancji niebiałkowej, ma kształt orchidei, fruwa, emituje ultradźwięki i wybucha w zetknięciu z tlenem? A przecież wszystko to zamyka się w kręgu pojęć znanych, z naszego świata. Poza nim muszą istnieć rasy niepodobne do niczego. Każdy kontakt tych istot z ziemskim automatem groziłby nieobliczalną w skutkach katastrofą. Zgoda. A jednak dałbym sobie rękę uciąć, że na wieść o planowanej wyprawie ratunkowej ogromna większość ludzi podniosłaby głośny krzyk, opowiadając się za wysłaniem maszyn. Automatów. Do tego nie wolno było dopuścić. Pozostało zatem albo schować głowę w piasek i udawać, że nic się nie stało, albo też…
Pierwsze było wygodne. Na krótką metę. Jeżeli bowiem ci z układu Alfy celowo i świadomie zniszczyli ziemski pojazd, to czy w takim razie prędzej czy później nie należało oczekiwać z ich strony jeszcze zabawniejszych niespodzianek?
Hiss, rzecz jasna, nie pisnął słówkiem o powodach, dla których druga wyprawa wystartowała w najgłębszej konspiracji. Podawał fakty.
A fakty były bardziej niż złe. Dziewiątego sierpnia, dokładnie trzy tygodnie temu, obydwa statki ekspedycji ratunkowej weszły na orbitę satelity Trzeciej. O godzinie dwunastej w południe, czasu bazy, Thorns, dowódca „Heliosa” przesłał meldunek, w którym informował, że pozostaje na orbicie stacjonarnej. Równocześnie drugi statek, „Proxima”, przystąpił do manewrów poprzedzających lądowanie. Sześć minut później załogi straciły łączność. Przeszło dwie godziny Thorns nie ruszał statku z orbity, powtarzając sygnały kodu wywoławczego. Wystrzelił kilka sond, z którymi stracił łączność natychmiast po opuszczeniu przez nie pola bezpośredniej obserwacji. Następnie zameldował, że zmienia orbitę w nadziei odszukania lepszego pasma odbioru.
I na tym wszystko się skończyło. Do bazy nie dotarł już nie tylko strzęp meldunku, ale choćby jeden dźwięk automatycznych nadajników pomiarowych. Miały podawać pozycje statków, gdyby nawet na ich pokładach nie było już jednego żywego człowieka. Ten i ów z grona specjalistów pomyślał może wtedy, że zamiast uszczęśliwiać jednym facetem z Korpusu każdą załogę, trzeba było od razu wysłać ekipę inforpolu.
Co do mnie, byłem tego samego zdania. Nasza misja teraz mogła mieć tylko jeden epilog. Dwadzieścia dziewięć trupów to trochę za wiele. Człowiek nie pozwoli zabijać się bezkarnie. Także przez mieszkańców najdalszych planet Galaktyki. Nawet, jeśli przybywa do nich jako nieproszony i być może mało atrakcyjny gość.
Ale Hiss miał złudzenia. To znaczy usiłował nam wmówić, że je ma. Roztoczył przed nami kuszącą wizję kontaktu z pozaziemską cywilizacją. Mądrą i dobroduszną. Nie marzącą o niczym, tylko o odrobinie ciepła ze strony mieszkańców Ziemi. Cała Trzecia Alfy pogrążona jest teraz w żałobie. Siedzą i zapłakują się na śmierć. Bo okazało się, że w statkach, które zniszczyły automaty strażnicze ich stacji satelitarnych, byli ludzie.
W ustach Hissa brzmiało to oczywiście inaczej. Niemniej istotny sens jego wystąpienia był aż nadto jasny.
— Zadanie pierwsze — mówił, wodząc po nas beznamiętnym spojrzeniem — kontakt. Równolegle próby odnalezienia i ewakuacji trzech pierwszych załóg W razie trudności — demonstracja naszych środków. Najlepiej rozwalcie jakąś planetoidę czy skrajnego satelitę. Antymaterią. Zostawcie im trochę czasu do namysłu. Potem dopiero… — urwał.
Wiedzieliśmy, co potem. Nie zapomną nas tak szybko. I dwa razy pomyślą, zanim kiedykolwiek podejmą akcję przeciw ziemskim statkom. Chociażby nam samym miało się nie udać.
Nie wspomniał słowem, że mamy tam lecieć. Po co? To było jasne od chwili, kiedy przekroczyliśmy próg dyspozytorni. Wydawało mi się tylko, że jest nas tu trochę za dużo. Tym jednak nie zamierzałem zaprzątać sobie głowy.
— Tak to wygląda — kończył Hiss. — Statki zobaczycie jutro, przed startem. Dziś przeczytajcie radiogramy i odpocznijcie. Lot potrwa około sześciu lat w jedną stronę. Na miejscu zabawicie, powiedzmy, sześć miesięcy. Razem około półtora roku biologicznego. Podróż, oczywiście, w hibernacji. Są pytania?
Chwilę trwała cisza, Przerwał ją Riva.
— Polecimy jednym statkiem? Wszyscy? — spytał niedbałym tonem, jakby dopełniał formalności.
— O szczegółach dowiecie się jutro — powtórzył Hiss. — To wszystko? Twarz Jeusa wygładziła się w przelotnym uśmiechu. Zrobił kilka kroków w stronę Rivy i obejrzał go od stóp do czubka głowy. Z miną ogrodnika, któremu pokazano groch wielkości śliwki. Sam miał dobre dwa metry. Ale kombinezon tkwił na nim jak naciągnięty na tyczkę od tego grochu. Przemknęło mi przez myśl, czy mu to trochę nie pomogło. Tak długo zastanawiali się, co z nim zrobić, aż został komendantem największej bazy inforpolu. Jedynej zastrzeżonej dla akcji.
— Mogę tylko powiedzieć — odezwał się scenicznym basem — że dostaniecie wszystko, czym dysponujemy. Teraz zaprowadzę was do kabin. Pogadamy jutro.
Przydzielono mi jeden z pokoi przylegających do dyspozytorni. Były tu punktowe światła, wygodna leżanka, fotele z pulpitami, podręczny komputer i komplet kalkulatorów. Nawet umywalnia ze zwykłą wodą. Można się było przyzwyczaić. Gdyby, oczywiście, zostawili na to trochę czasu.
Zjadłem, co znalazłem w bufecie i zabrałem się do tych radiogramów. Nie było tam nic, o czym bym nie wiedział. Nie kończące się kolumny raportów dotyczących promieniowania, nasłuchów, temperatury, namiarów, analiz widmowych i miliona innych obserwacji, poczynionych przez załogę wyprawy kontaktowej. Niemal równie obszerne przekazy automatów o stanie zdrowia załogi i warunkach lotu. Wreszcie zarejestrowane rozmowy całej piątki od chwili startu. Pękata księga. Bez końca. Dosłownie.
Przebiegłem ją wzrokiem i wróciłem do miejsca, gdzie zaczynał się ostatni zapis. Wdusiłem klawisz magnetofonu.
Читать дальше