Dłuższą chwilę nikt się nie odzywał. Pierwszy zdecydował się Reuss.
— Na przykład on — wskazał swojego sobowtóra — wychodził już na ląd. Od niego dowiedzieliśmy się, o co naprawdę chodzi. Ja stanąłem na brzegu dopiero wczoraj. Od pewnego momentu zaczynamy samodzielne życie. Gromadzimy wrażenia każdy na własny rachunek. Ale to nie stanowi o…
— Stop — powiedziałem. — Wystarczy. Od pewnego momentu żyjecie na własny koszt. Ale człowiek nie jest konsumentem wrażeń. Te wrażenia go kształtują. Pomyślmy teraz o przyszłości. W tej chwili jesteście ci sami. A za rok? Za dziesięć lat? Kto z was może powiedzieć, jakim będzie? A jeśli okoliczności ułożą się tak, że jeden z was, na przykład was trzech Musparthów, popełni przestępstwo? Stchórzy? Zresztą, nie sięgajmy tak daleko. Cokolwiek zrobi jeden z was, będzie to zawsze coś, co zrobił M u s p a r t h, pomimo, że naprawdę staniecie się już różnymi osobowościami. Ale nie różnymi ludźmi. Tymi nie będziecie nigdy. A rodziny? Znajomi? Wasze dotychczasowe prace? Który z was zabierze je drugiemu? Nie odpowiadacie? Oczywiście. Nic prostszego. Zabrać was stąd, wysadzić w bazie i adieu! On — wskazałem głową Sennisona — tylko o tym marzy. Ale to nie was spytają tam w bazie, co dalej, tylko nas właśnie. Przede wszystkim ciebie, Sen. A spytają o coś jeszcze. Komu właściwie wyświadczyliśmy przysługę, przywożąc ich z powrotem. Jemu? — wskazałem pierwszego Muspartha — czy jemu? — przeniosłem wzrok na drugiego. — A jest jeszcze trzeci. Czy też może uszczęśliwiliśmy w ten sposób całą ludzkość? Wszystkich możliwych „Technicznych”…? Wypełniając naszą misję, jak przystało ludziom, którzy niosą do gwiazd ideały swojej rasy. No więc jak?
Nikt nie odpowiedział. Odczekałem chwilę, zaczerpnąłem powietrza i dodałem:
— Żałuję, że nie ma czasu aby skonstruować i zaprogramować jakiś uczciwy, pojemny kalkulator. Żeby nas wyręczył w gadaniu. I zadecydował. To jedyny sposób, jaki znam, aby nie palnąć głupstwa. A wydaje mi się, że jesteście na najlepszej drodze.
Guskin poruszył się w fotelu. Uniósł dłoń, wyprostował palce i utkwił wzrok w ich koniuszkach.
— Coś w tym jest… — mruknął.
Może myślał tylko o tym kalkulatorze. Kto wie?
Milczenie przeciągało się. A nie usłyszeli jeszcze najważniejszego. Nie lubię tego. Może któryś się w końcu zdecyduje?
Cisza.
Pastele czujników jakby przybladły. Na tarczach ekranów trwa bezsensowny taniec linii i plam, które dawno już przestały informować, co dzieje się na powierzchni globu. Łączność równała się zeru. To znaczy taka łączność, z której coś wynika.
Nie ma na co czekać.
— Powiedz resztę, Sen — zaatakowałem. — Ostatecznie ty pierwszy rozmawiałeś z Reussem. Dogadaliście się wtedy, pomimo że Reuss nie odpowiedział…
— Nie trzeba. Ja… — Reuss zawahał się — my wiemy już wszystko. Nie mów, Sen. To możesz dla nas zrobić…
Na twarzy Sennisona odmalowała się ulga. Nie ulegało wątpliwości, że chętnie to dla nich zrobi. Czyli, że w końcu i tak wszystko spadnie na mnie.
— Nie wiem o czym mówicie? — Nysa uniosła się na łokciach i utkwiła wzrok w twarzy Reussa. Ten powoli odwrócił głowę.
— Wszystko jest jasne… — zaczął Mogue.
— Nie — przerwałem. — Nic nie jest jasne. Dałbym dużo, żeby nie mówić — spojrzałem na Reussa. — Ale muszę. Raz trzeba z tym skończyć.
— Masz rację — odezwał się głos Muspartha — skończmy z tym. Skończmy z tym zaraz. Żebyśmy zdążyli wrócić, zanim…
— Nigdzie nie wrócimy — powiedział Mogue tak cicho, że ledwo usłyszałem. — Nie ma już naszej Ziemi…
Musiałem zaczerpnąć powietrza.
— Nigdzie nie wrócicie — oświadczyłem twardo — bo nie macie dokąd. Mówię do tych — dodałem z naciskiem —. dla których nie byłby to powrót. I tylko do tych. Ty rozumiesz już — zwróciłem się do Reussa — ale ich nie było, kiedy rozmawiałeś z Senem.
Wyszedłem na środek i podniosłem głos. Nie bardzo. Nie więcej niż trzeba, aby ludzie wiedzieli, że ten kto mówi, wie co chce powiedzieć. I nie życzy sobie by mu przerywano.
— Możecie nie brać tego do siebie — ciągnąłem. — Nie potrafię przecież wskazać palcem kogo dotyczy, co powiem. Pomińmy wszystko, co mówiłem dotychczas. O odpowiedzialności, jaką każdym waszym postępkiem obciążycie innych. O waszych rodzinach, pracy, co tam jeszcze. Załóżmy, że dałoby się to jakoś załatwić. Jednego nie załatwimy na pewno. Braku zaufania. Co zrobicie z ludzką nieufnością, podejrzliwością z jaką spotkacie się na każdym kroku? Nieufnością najstaranniej maskowaną, którą jednak będziecie wyczuwać zanim jeszcze ktoś otworzy usta? A przecież nie ta nieufność jest najważniejsza. Powiedzmy to sobie wreszcie. Nie wiecie, nie możecie wiedzieć, czego oczekiwać od siebie. Kiedy i gdzie przestanie decydować wasza ludzka natura, wiedza, którą zdobyliście na Ziemi i nawyki wykształcone w służbie, a górę weźmie ten obcy instynkt, ten drobiażdżek przydany waszej podświadomości przez obcych. I cóż to jest za drobiażdżek? Żądza mordu. Wiem, że to brzmi brzydko. Niektóre prawdy mają to do siebie. Agresywność. Wobec istot, które nam, ludziom, nie zrobiły nic złego. Jest bardzo wiele istot w kosmosie, które nie wyrządziły nam nic złego. Biorąc pod uwagę naszą historię, my na Ziemi też staliśmy się anielsko łagodni. I dobrze nam z tym. W każdym razie dość dobrze, aby tego bronić. Aby, gdy zajdzie potrzeba, zapłacić jakąś cenę. Dla pilotów to chleb powszedni. Równie dobrze to my mogliśmy tu przylecieć. Gdyby role się odmieniły, co zrobilibyście wtedy? Ja nie zgadzam się na wasz powrót na Ziemię. Reuss zrozumiał już dawno. To znaczy ten Reuss, którego ujrzeliśmy wczoraj rano na brzegu oceanu. Który na nasz widok przystanął, po czym od niechcenia skierował w naszą stronę broń. Ci z oceanu dobrze nam się przysłużyli. Nie tylko dlatego, że trzymali ludzi, naukowców przybyłych z innego układu, w podwodnych terrariach. I że ich powielali jak zwykłe sprzęty. Także dlatego, że skierowali was przeciw rasie istot technologicznych, bliższych ludziom niż oni sami. Wszystko wskazuje, że z mieszkańcami lądu doszlibyśmy do porozumienia. Gdyby nie wy. Wyrobiliście tu naszej cywilizacji niezłą opinię. Teraz i tak to nie ma znaczenia. Glob ginie. Jego biosfera. Proces jest nieodwracalny. Szansę kontaktu, bo każdy kontakt jest szansą dla wszystkich ras, niezależnie od stopnia ich rozwoju, diabli wzięli. Mniejsza z tym. Chodzi o was. Chęć, niech będzie: przymus zabijania, był w was silniejszy nad wszystko. Tak silny, że woleliście zabijać, niż przyjść się z nami przywitać. Ja bym nawet zaryzykował. Zaprosiłbym, ilu was tu jest, do własnego domu. Załóżmy, że mam dom. Powiedziałbym sobie: wszystko jedno. Ale wy? Każdego dnia rano będziecie się pocić ze strachu, żeby nie przyszło coś, co wystawi was na próbę. Co wieczór będziecie przechodzić w myślach miniony dzień, minutę po minucie, badając, czy wasze reakcje były naturalne. Ja bym zaryzykował. Gdybym miał dom. Ale nie na waszym miejscu. Zaryzykowałbym jako Gilly, jeden z miliardów ludzi kierujących się umysłem i uczuciem. Nie mogę i nie chcę ryzykować jako pilot, którego przysłano tu z określoną misją. I określoną odpowiedzialnością. Nie mogę zawieść zaufania Ziemi. To nie patos tylko fakty. I — raz jeszcze powtarzam — gdybym był jednym z was, nie zaryzykowałbym nigdy.
Urwałem. Zaświtała mi pewna myśl.
— Poczekajcie powiedziałem. Znalazłem sposób, żeby wam pomóc. Uczciwie mówiąc bardziej sobie, niż wam. Wiem już, jak wyłonić spośród was tych, którzy naprawdę przybyli z Ziemi. Będę tylko — spojrzałem na Sennisona — będę was musiał przeprosić na jakiś czas. Powiedzmy, na cztery godziny. Wezmę rakietę zwiadowcza i komplet sond. I jeszcze coś, ale o tym jak wrócę…
Читать дальше