— Skąd wiesz? — w Sennisonie obudził się prokurator.
— Przecież widziałem… Zresztą, rozmawialiśmy…
— Reuss z Reussem?
Znowu się uśmiechnął. Ale zaraz spoważniał.
— Ciągle jeszcze nie rozumiecie…
Miałem tego dość. Wstałem, podszedłem do zasobnika i napiłem się wody.
— Daj mi też — poprosił prawdziwy Reuss.
Bez słowa podałem mu napełniony kubek. Ja na jego miejscu wypiłbym Morze Czerwone, żeby nie musiało ustępować przed wolą wielkiego przywódcy. Wyobraziłem sobie Sena wygłaszającego mowę do morza i zachichotałem. Spojrzeli na mnie z obawą, wszyscy trzej.
Tak, tylko to nie Sen wyszedł z morza. A co gorsze, nie chodzi o Morze Czerwone.
Czwarta rano. Idiom stał niezmiennie w miejscu lądowania, pomimo że nikt nie oczekiwał już podejścia ocalonych członków załogi Animy. A jeśli nawet, byłby to jeszcze jeden argument przemawiający za natychmiastowym startem na orbitę.
Staliśmy jednak. Przegadaliśmy z Reussem, wliczając jego „rozmowę” z automatami, cały wieczór i noc. Marzyłem tylko o jednym. Żeby wreszcie przestali mleć te plewy i poszli spać. Byłem po prostu śpiący.
Po tym, co Reuss powiedział przed chwilą, wiedzieliśmy już wszystko. Diabelnie dużo czasu potrzebowali, żeby zdać sobie z tego sprawę. Że on nic już nie powie, ponieważ nic więcej nie ma do powiedzenia. Automaty uporałyby się z tym w ciągu kilkunastu minut.
Spojrzałem na Reussa. Był bardzo zmęczony. Przyjrzałem się uważniej jego twarzy. I wtedy właśnie, pierwszy raz, przyszło mi na myśl, że owe automaty, z którymi tak się zżyłem i które były mi tak potrzebne jak innym przyjaciele lub przeciwnicy, mają sens tak długo, jak długo człowiek jest naprawdę sobą.
Interesujące odkrycie. Jedyną jego słabą stroną było, że mogło mieć zastosowanie w wypadku Reussa. Żadną miarą nie dotyczyło nas.
Wiedzieliśmy już, co spotkało Animę. Usiedli tuż nad oceanem. I nie przejmowali się za bardzo, co słychać za ich plecami. Ruch zbocza i eksplozja przyszły równocześnie. Wtedy rozsypały się anteny.
Utrata łączności nie była równoznaczna z katastrofą, jak sądziliśmy. Prosperowali jeszcze normalnie około dwudziestu minut. Wyrwali statek w górę. Stwierdzili, że ląd pokrył się czarną mgłą i osądzili że jedyne, co mogą zrobić, to próbować szczęścia na oceanie. Wodowali kilkaset metrów od brzegu, na wprost miejsca, gdzie nastąpił atak. To znaczy, tak sądzili.
Popełnili błąd. Ale skąd mogli wiedzieć? Kilka minut pracowali nad przywróceniem łączności. Następnie gładko i bez żadnych dodatkowych sensacji osiedli na dnie. Nawet nie bardzo głęboko. Reuss utrzymywał, że nie było tam więcej, niż trzydzieści metrów. Tyle, że cała aparatura statku, od głównego ciągu do zapalniczki, przestała reagować na polecenia. Stanęły sprężarki. Zaczęli się dusić.
Trwało to kilka minut. Nie więcej, niż dziesięć. Następnie aparatura pokładowa, jakby nigdy nic, podjęła normalną pracę. Nie cała. Głuche na wszelkie próby i bodźce pozostały generatory miotaczy i napęd.
Szybkość, z jaką mieszkańcy oceanu połapali się w czym rzecz, coś o nich mówiła. Była to pierwsza praktyczna wskazówka dla nas, jaka wynikała z opowieści Reussa. Skłamałbym, utrzymując, że pocieszająca.
Poza tą jedną, otrzymaliśmy jeszcze kilka wskazówek nie mniej obiecujących. Reuss nie wiedział, kiedy ani w jaki sposób on sam i pozostali członkowie załogi opuścili rakietę. Zapamiętał ciasne, jakby szklane pojemniki, w których ich trzymano. Rozłączono ich, ale mogli się porozumiewać, jakby stali obok siebie nie dalej, niż o kilka metrów.
Reuss nie potrafił określić, jak długo tam tkwili. Wydawało im się, że mijają miesiące. Sądząc z rachuby czasu, nie musiało im się tak tylko wydawać. W każdym razie mieli dość okazji do wymiany poglądów. Ale tylko przez pierwsze dni mówili o tym, co ich spotkało. Później wspominali bazę, nawet Ziemię, wreszcie przyszła kolej na jakieś bzdurne gry zapamiętane z dzieciństwa.
Mogłem to sobie wyobrazić. Wokół nich nie działo się nic. Tak nic, jak to tylko możliwe. Nie jedli, ale nie czuli głodu. Funkcje fizjologiczne nie sprawiały im kłopotu. Od czasu do czasu dostrzegali jakiś ruch za szklanymi ścianami kojców, ale ani razu nie zdołali go określić, wyodrębnić w nim coś konkretnego.
Bezruch, cisza i światło. I flirt towarzyski. Trzeba być z bazy na Proksimie, żeby nie zwariować od tego.
Wspomniałem o świetle. To przyszło później. Przestrzeń wokół nich przeszywała raptem upiorna, niemożliwa do zniesienia jasność. Sami sobie wydawali się przezroczystymi. Czuli, że promienie przenikają do najdrobniejszych komórek ich organizmów, że rozszczepiają je, obmacują każdy atom z osobna. Ogarniał ich lęk, że przestają tworzyć zwarte struktury. Reuss mówił, że wrażenie było silniejsze od wszystkich, jakich doznał kiedykolwiek w życiu. Musiał dotykać głowy, ramion, podnosić ręce, żeby przekonać się o ich obecności, o tym, że tworzą jedność z pozostałymi organami.
Trwało to zwykle nie dłużej niż kilkadziesiąt sekund. Ale powtarzało się coraz częściej. I regularnie. Doszło do tego, że bezbłędnie przewidywali każdy „seans”. Systemy nerwowe ludzi wytworzyły coś w rodzaju budzików. Nie sądzili, że ich sytuacja może się jeszcze pogorszyć. Skłonny jestem w to uwierzyć.
Mylili się.
Zdarzyło się to stosunkowo niedawno. Dwa, trzy tygodnie temu. Od tego dnia przestali wspominać Ziemię.
Pierwszy był Musparth. Po kolejnym „seansie” świetlnym Reuss zagadnął go o jakiś nieistotny drobiazg. Odpowiedział Musparth — dwoma głosami. To znaczy głos był ten sam. Ale dwóch ludzi. Potem pojawili się następni. W pewnym okresie Reuss, jak się wyraził, osiągnął liczbę jedenastu sobowtórów.
Oswoili się z tym szybciej, niż można sądzić. Ich nerwy musiały być już przytępione zabijającym bezruchem. Zachowali jednak trzeźwość sądów. Tematem ich rozmów, bo mimo wszystko zaczęli ze sobą rozmawiać, stała się ponownie aktualna sytuacja. Jak na dane, którymi dysponowali, potrafili ją określić naprawdę jasno.
Stwierdzili po pierwsze, że „powielanie” odbywa się w czasie naświetlań. Reuss jako biochemik ukuł nawet hipotezę. Według niej mieszkańcy oceanu osiągnęli daleko większe, niż my postępy w zastosowaniu logiki progowej. To dało im wiedzę o dowolnych strukturach neuropsychicznych, która to wiedza z kolei stała się podstawą szybkiego stosunkowo rozszyfrowania całkowicie jakby nie było obcych organizmów Ziemian. Przy określonej swobodzie technologicznej, o której Reuss i jego towarzysze przekonali się na własnej skórze, ich „gospodarze” nie mieli większych problemów z przygotowaniem surowca, lub, jak kto woli matrycy. Bardziej na miejscu byłoby określenie „klisza”.
Cała reszta to sprawa metody i techniki. Co do tej ostatniej, nie próbowali nawet spekulacji. Nie widzieli i nie wiedzieli nic. Metoda natomiast wydała się prosta. Coś w rodzaju analizy spektralnej. Promieniowanie o nieznanej charakterystyce przeszywa model i biegnie dalej, w kierunku kliszy, czy matrycy, którą tworzy zapas organicznych i nieorganicznych komponentów, w proporcjach ściśle odpowiadających wagowo zbadanemu uprzednio modelowi. Po drodze przechodzi przez aparaturę, którą Reuss nazwał „soczewką programową”, skupiającą wiązkę oraz wzbogacającą ją o nowe, pożądane przez konstruktorów impulsy. Tam analiza przeobraża się w proces syntezy.
Żaden z nich nie znał, rzecz prosta, promieniowania o nośności informacyjnej niezbędnej dla przeprowadzenia takiej operacji. Ale, jak powiedziałem, technikę mieszkańców oceanu zostawili na boku.
Читать дальше