— Tak.
Cisza, która nastąpiła, trwała bardzo krótko.
— Odpalony drugi rzut zasobników — tym razem nie musiałem o nic pytać ani wydawać spóźnionych poleceń. Mruknąłem „dobrze” i wpatrzyłem się przed siebie. Kiedy głos poinformował o wystrzeleniu po raz trzeci, a potem czwarty i ostatni skopiowanego mnie, którego miała sobie przyswoić natura jako memento dla własnych procesów kreacyjnych, poprawiłem się w fotelu i zawołałem:
— Stanza! Stanza, już!.!
Ale Stanza, rzecz jasna, nie przemówił. Nie tylko z tego powodu, że był za daleko. I nie dlatego, że zjawił się jako wytwór nie istniejącej już teraz cywilizacji. Przecież jeśli to, co przed chwilą zrobiłem, miało, ma i będzie mieć faktyczne następstwa, to moja cywilizacja także już nie jest tą samą, którą opuszczałem, a ja zachowałem w pamięci ją i tylko ją, ponieważ aby zmienić się razem z nią, musiałbym być kimś innym i kierować się w postępowaniu świadomością, ukształtowaną nie tylko przez odmienne życie osobiste, lecz także odmienną tradycję 4 historię, od momentu pojawienia się pierwszego skorupiaka na Ziemi. Stanza nie mógł przemó-wić, bo na tej nowej Ziemi nigdy nie miał do dyspozycji podziemnego ośrodka, zbudowanego z myślą o tajnym laboratorium zbrojeniowym, nie miał w\ąc i swojej aparatury, swoich urządzeń łączności. A kontakt myślowy… cóż, nie było go i do tej pory. Ale — jeśli przypadkiem on mógł mnie słyszeć, to niech wie. Niech zawiadomi jeszcze Amosjana.
Uśmiechnąłem się na myśl o tym, jak bardzo musiałby być zdziwiony człowiek o nazwisku Amosjan, profesor, jeśli ktoś taki — istnieje, gdyby teraz zgłosił się do niego Stanza i poinformował go, że życie na Ziemi już zostało zmienione. Ciekawe swoją drogą, czy
Amosjan nie poczynił jakichś specjalnych przygotowań?… Czy na przykład nie zapisał wszystkiego, co wiedział, w pamięci komputera, a potem postarał się zabezpieczyć jakoś zapis przed zmianą…
— Bzdury — powiedziałem głośno. — Amosjan nigdy by tego nie zrobił. Owszem, mógł czuwać, licząc na to, że ten przełomowy ułamek sekundy poprzedzi jakiś ulotny sygnał, zrozumiały, a raczej odczuwalny jedynie dla wtajemniczonych. Jednak z całą pewnością nie utrwalałby dziejów dawnej Ziemi… choćby był do nich nie wiem jak przywiązany. Wystarczyłoby przecież pięć takich zapisów, aby po pewnym, raczej niedługim czasie, w historii i w ogóle naukach społecznych powstał szkodliwy chaos. A zatem żegnaj, Amosjan:..
Z Ziemią pożegnałem się już dawno.
A jeśli akurat w tej rzeczywistości, do której wrócę, odnajdę starego konserwatora z przystani, lekarkę Iris North lub… Norę? Może będę jeszcze odpoczywał z ciepłym, rudozłotym psim pyskiem opartym na mojej stopie?
Pięć miliardów… Cztery… Trzy…
— Cóż to — mój głos zabrzmiał mi w uszach niezbyt pewnie — marzenia? Znowu? Pomyśl lepiej, co z sobą zrobisz po powrocie, gdy okaże się, że z twoją wiedzą, umiejętnościami i nawykami dobrze wytrenowanego astronauty jesteś równie użyteczny jak celnik po zniesieniu granic? Czy postarasz się o domek z ogródkiem i będziesz hodował kaktusy? Czy może przygarnie cię jakaś drużyna wioślarska? I dale j będziesz sam… do czego jesteś przyzwyczajony i co, podobno, lubisz…
Dwa miliardy… Miliard…
— Nie uprzedzajmy wypadków — podjąłem. — Najpierw musisz wylądować. Skąd wiesz, że nastąpi to na Ziemi? Dokąd lecimy? — podniosłem głos.
Milczenie. „Centralny węzeł informacyjny” utracił zdolność mowy. Ale wskaźniki funkcjonowały normalnie.
— Nie powiedziałeś mi nawet do widzenia. Stanza by tak nie postąpił.
Milion. Sto tysięcy. Lecę coraz wolniej. Hamujemy. Witaj, nowy wspaniały świecie! Skąd mi się to wzięło? Jakieś przysłowie? Wiersz? Nie wiem. Nie wiem i nigdy się nie dowiem. Nie ma przecież takiego wiersza ani takiego przysłowia. Nigdy go nie było. Nikt mi o nim nie przypomni. Mogę stać się autorem wszystkich świato- wych arcydzieł, jakie pamiętam. Poetą, nowelistą, dramaturgiem. Znam przecież dobrze na przykład Szekspira. Od biedy potrafiłbym także napisać na nowo „Don Kichota”, „Fausta”, „Wojnę i pokój”, może nawet „Ulissesa”? Krytycy darzyliby mnie przez parę lat wzgardliwą niełaską, a następnie oszaleliby z zachwytu. Któż miałby im unaocznić całą niedoskonałość moich,płodów, na tle oryginałów zaistniałych w innej rzeczywistości? Mógłbym zawodowym muzykom zanucić fugi Bacha i etiudy Szopena. Nie wspominając o kołaczących we mnie melodyjkach najsłynniejszych przebojów. Mógłbym stać się Arystofanesem, Bernardem Shawem, Puszkinem… Ba, tylko kto zechce mnie czytać? Kto, nie znający pojęcia „wojna”, zrozumiałby Homera? Koń Trojański… pierwsze wielkie świństwo, unieśmiertelnione w arcydziele, które obowiązkowo musiało znać każde ziemskie dziecko…
Trzy sekundy… Dwie…
Jest Ziemia. Nie… skądże! Słońce zbyt wielkie i jasne, glob duży, spieczony…
Chwileczkę. Jakiś płat. roślinności… jakby niskiej, lecz niedorzecznie gęstej…
Zero. Nie zauważyłem momentu wejścia w płaszczyznę eklipty-ki. Zatopiony w rozmyślaniach o artystycznych gustach obecnych Ziemian, przegapiłem też dane, które jeszcze kilka sekund temu mógłbym odczytać z ekranu. Teraz ten ekran był ciemny, martwy. Za obrębem bryły, w której tkwiłem jak pozostała w kryształowym kieliszku kropla czerwonego wina, widać tylko zbyt jasne niebo i bury ląd, pokryty pagórkowatą pustynią, zaledwie gdzieniegdzie ożywioną plamą zmęczonej zieleni. A jednak było w tym krajobrazie coś nieuchwytnego, co czyniło mi go znajomym. Pamiętałem tę ziemię. Te wzgórza, wciąż takie same, spokojnie malejące aż po kres horyzontu. Tylko, kiedy przybyłem tu po raz pierwszy, cały glob, za wyjątkiem mórz, których nie zdążyłem obejrzeć z bliska, porastał zbity kożuch dwumetrowych drzewek. No, cóż. Pokładowa aparatura także zapamiętała ostatnie miejsce startu i do niego skierowała teraz wracający statek. W to samo miejsce, ale, rzecz jasna, nie w ten sam czas. Na szczęście. Znalazłem się nagle na planecie, o której wiedziałem tylko tyle, że od Ziemi dzieli ją bardzo wielka, odległość. W naszych gwiezdnych katalogach próżno by szukać wzmianki o tym układzie słonecznym, nie mówiąc już o jego po szczególnych globach. Skądinąd jednak byłem teraz zapewne współczesny swojej macierzystej epoce. Czyli pozostała mi nadzieja, że ktoś tu kredyś przyleci. Jeśli, rzecz jasna, ci nowi Ziemianie w ogóle latają, jeśli ich technika, pozbawiona w swoich dziejach okresów mobilizujących napięć, to znaczy wojen, pozwoliła im już przekroczyć próg własnego układu planetarnego.
— Poczekamy na „P — G” — powiedziałem. Zdawałem sobie sprawę, że muszę porzucić mój aż nazbyt piękny pojazd, ale na razie nie chciało mi się z niego ruszać.
— Koniec jazdy — dodałem. — Wysiadać.
Mijały sekundy. Nic się nie działo. Żadnych głosów z teraźniejszości, przeszłości ani przyszłości. Żadnych sygnałów z innych przestrzeni.
Westchnąłem, przeciągnąłem się leniwie i wstałem. Masa statku po raz ostatni rozstąpiła się, przepuszczając moje ciało. Miałem tu w kabinie zapasy wody i żywności oraz lekkie, chłodne powietrze. Mogłem w niej spędzić życie, które ponoć imiym zmieniłem na lepsze.
Wyszedłem. Nie oglądając się ruszyłem od razu szybkim krokiem prosto przed siebie i zatrzymałem dopiero na szczycie najbliższego pagórka. Moje stopy grzęzły w drobniutkim, pustynnym pyle. Wszędzie wokół rozciągały się identyczne wzgórza, spłowiałe, gładkie, bez skał i kamieni. Tylko pod zamglonym widnokręgiem widniała kępa niskich drzewek, tworząca brudnozieloną plamę. Bez żadnej myśli zacząłem iść w jej stronę. Uszedłszy jakieś sto metrów, obejrzałem się. Statek wyglądał jak baśniowa szklana góra. Będzie tak stał, pełen blasku, oblewającego jego nieskazitelne kształty aż do chwili, kiedy tutejsze słońce zacznie umierać i przerażone własną agonią w ostatniej erupcji uciekającej energii pochłonie otaczające je globy, które przedtem darzyło tylko życiodajnym ciepłem.
Читать дальше