Po latach Barry miał wracać pamięcią do tej zimy, świadom, że była to zima przełomowa; na razie jednak wydawała mu się kolejnym ogniwem w nieskończonym łańcuchu pór roku.
Któregoś dnia Bob wywołał go z domu, żeby mu coś pokazać. Śnieg nie padał już od kilku dni, a jasne słońce stwarzało iluzję ciepła. Barry narzucił na ramiona ciężką pelerynę i wyszedł za Bobem na dwór. Pośrodku dziedzińca, między nowo wzniesionymi budynkami, stała rzeźba ze śniegu. Była to ponad dwumetrowa postać nagiego mężczyzny, stopami wrośnięta w podstawę, pełniącą zarazem funkcję piedestału. W jednej dłoni dzierżyła maczugę a może pochodnię — zaś druga ręka odchylona była w zamaszystym geście wzdłuż ciała. Uchwycone zostało wrażenie ruchu, życia. Był to mężczyzna śpieszący do celu, który tędy zaledwie przechodzi, nie dając się zatrzymać.
— To Marek? — zapytał Barry.
— A kto?
Barry powoli zbliżał się do posągu, otoczonego już wianuszkiem widzów, w większości dzieci. Do nielicznych dorosłych dołączali inni, aż wreszcie wokół figury zgromadził się tłum. Jakaś mała dziewczynka napatrzywszy się odwróciła wzrok i zaczęła toczyć kulę ze śniegu. Rzuciła nią w rzeźbę. Nim zdążyła cisnąć powtórnie, Barry chwycił ją za ramię.
— Nie rób tego — pogroził.
Przyjrzała mu się obojętnym wzrokiem, jeszcze bardziej obojętnym spojrzeniem obrzuciła śniegową postać i zaczęła się cofać. Barry zwolnił uścisk, a mała uciekła w tłum. Zaraz podbiegły do niej siostry. Zaczęły dotykać się nawzajem, jakby dla upewnienia, że nic się nie stało.
— Co tam jest? — zapytała któraś, nie mogąc dostrzec rzeźby poprzez tłum.
— Śnieg — odparła dziewczynka. — Zwyczajny śnieg. Barry przyjrzał jej się z większą uwagą. Mogła mieć jakieś siedem lat. Pochwycił ją ponownie, tym razem unosząc w górę, aby mogła dobrze zobaczyć posąg.
— Powiedz mi, co tam jest — zażądał.
Dziewczynka wiła się jak piskorz.
— Śnieg — powtórzyła. — Tam jest śnieg.
— To człowiek — sprostował ostro Barry.
Mała przyjrzała mu się z zakłopotaniem i jeszcze raz zwróciła oczy ku rzeźbie. Pokręciła głową. Barry zaczął podnosić do góry jedno dziecko po drugim. Wszystkie widziały tylko kupę śniegu.
Później tego samego dnia Barry i jego bracia rozmawiali o swoim spostrzeżeniu z braćmi Andrew, młodszymi lekarzami, których wyraźnie irytowało wyolbrzymianie oczywistej — ich zdaniem — błahostki.
— No więc dobrze: młodsze dzieci nie widzą, że to ma wyobrażać człowieka. I co z tego? — zaperzył się Andrew. — Nie wiem — odparł z namysłem Barry. I rzeczywiście nie wiedział, dlaczego fakt ten miałby być aż tak istotny pewien był jedynie, że to rzeczywiście jest ważne. Tego popołudnia słońce z lekka nadtopiło śnieg, który potem w ciągu nocy zamarzł na kamień. Rankiem, w świetle dnia, statua była oślepiająca. Barry kilkakrotnie wychodził na dwór, żeby na nią popatrzeć. Nocą ktoś — a raczej jakaś grupa — przewrócił posąg i wdeptał go w ziemię.
W dwa dni później cztery grupy chłopców zameldowały o zaginięciu swoich mat. Przeszukano pokój Marka i inne miejsca, w których, jak podejrzewano, mógł ukryć łup ale bez rezultatu. Marek zabrał się do rzeźbienia kolejnej postaci, tym razem kobiecej,, która miała być zapewne uzupełnieniem posągu mężczyzny. Tym razem rzeźba stała aż do wiosny, chociaż już dużo wcześniej przestała być czytelna, pozostając jedynie zwałem tającego i zamarzającego na przemian śniegu.
Kolejny incydent miał miejsce tuż po obchodach Nowego Roku. Natrętna dłoń na ramieniu wyrwała Barry'ego ze snu.
Usiadł półprzytomny i zdezorientowany, jakby znalazł się tu, w łóżku, po długiej wędrówce — zziębnięty, ogłupiały, mrużący oczy w niepewności, kim jest ten młody człowiek, który nad nim stoi.
— Barry! Obudź się! Otwieraj oczy! — Najpierw rozpoznał głos Anthony'ego, a dopiero w następnej chwili jego twarz. Pozostali bracia też się już budzili.
— Co się stało? — Barry nagle całkiem otrzeźwiał. — Awaria w dziale komputerów. Musisz nam pomóc. Gdy Barry i jego bracia wkroczyli do laboratorium, Stephen i Stuart już rozmontowywali komputer. Kilku młodszych braci zajmowało się odłączaniem przewodów od końcówki, aby przejść na ręczną regulację przepływu. Inni młodzi lekarze sprawdzali wskaźniki na tarczach pojemników. Barry pomyślał, że panuje tu uładzony chaos — jeżeli coś takiego w ogóle jest możliwe. Kilkunastu ludzi poruszało się pośpiesznie, każdy gorliwie pilnował własnego zadania, a jednocześnie żaden nie był na swoim miejscu. Korki w przejściach między pojemnikami powstawały już wówczas, gdy znalazło się tam więcej niż dwie osoby — teraz zaś było ich dwanaście i nadal co chwila ktoś przybywał.
Barry z zadowoleniem stwierdził, że kontrolę nad całością objął Andrew. Każdy z nowo przybyłych natychmiast otrzymywał jakieś zadanie. Barry'emu przypadł w udziale nadzór nad szeregiem siedmiotygodniowych embrionów. W pojemnikach znajdowało się dziewięćdziesiąt płodów w różnych stadiach rozwoju. Dwie grupy można było w zasadzie przenieść na oddział wcześniaków i wydobyć na świat, ale zmniejszyłoby to drastycznie ich szanse przeżycia. Na swoim odcinku Barry nie dostrzegł żadnych zakłóceń, ale z drugiego końca rzędu dobiegło go nerwowe mamrotanie Bruce'a, z którego wynikało, że Bruce ma kłopoty. Wzrósł poziom soli potasowych. Płody zostały otrute.
Rozpieszczeni są ci młodzi naukowcy — pomyślał Barry. — Tak przywykli do komputerowej analizy płynów owodniowych, że pozwolili sobie zaprzepaścić własne umiejętności. Metoda prób i błędów działała zbyt wolno dla uratowania embrionów. Jedyny, który ocalał, także został wyłączony. Koniec z jedynakami. Ucierpiała jedna grupa, lecz tym razem przedawkowano tylko w czterech przypadkach. Pozostałej szóstce pozwolono żyć dalej.
Przez całą noc kontrolowali poziom płynów, w miarę potrzeby dodawali sole, rozcieńczali, jeśli sól zaczynała się wytrącać, prowadzili kontrolę temperatury i tlenu. Nad ranem Barry czuł się tak, jakby sam pływał po oceanie zakrzepłych płynów owodniowych. Komputer nada! nie działał. Zanosiło się na to, że jeszcze przez następną dobę trzeba będzie pełnić kontrolę ręcznie.
Podczas czterodniowego kryzysu utracili trzydzieścioro czworo dzieci i czterdzieści dziewięć płodów zwierzęcych. Wyczerpany Barry opadł na łóżko ze świadomością, że poważniejsza w skutkach była utrata zwierząt. Liczyli przecież na wyekstrahowanie z nich wydzielin gruczołowych i chemikaliów pochodzących ze szpiku kostnego i krwi. Później — pomyślał zapadając w mgłę snu. Później będzie się przejmował rzeczywistym znaczeniem tej straty.
— Żadne “może”! Musimy zdobyć części do komputera, jak tylko stopnieje śnieg. Jeśli taka historia się powtórzy, nie wiem, czy zdołamy naprawić maszynę. — Everett był chudym, wysokim ekspertem od komputerów. Miał nie więcej niż dwadzieścia lat — może nawet i mniej. Starsi bracia traktowali go jednak z szacunkiem, a to oznaczało, że Everett wie, co mówi.
— Nowe łodzie z napędem łopatkowym będą gotowe na lato — oświadczył Lawrence. — Gdyby ekipa drogowców mogła się wyprawić odpowiednio wcześniej, by sprawdzić, czy przejście jest wolne…
Barry zatrzymał się i wytężył słuch. Znowu padał śnieg. Ogromne, leniwe płatki dryfowały w powietrzu; nie śpiesząc się na ziemię, podfruwały to tu, to tam. Z okna, przez które wyglądał, widział tylko pierwsze dormitorium, oddalone odeń zaledwie o dwadzieścia metrów. Dzieci siedziały w szkole, chłonąc wszystko, cokolwiek im przekazywano. Warunki w laboratorium ponownie się ustabilizowały. Wszystko będzie dobrze — wmawiał sobie Barry. — Cztery lata jakoś przetrzymają, a po czterech latach przekroczą granicę między tym, co eksperymentalne, a iym, co dowiedzione.
Читать дальше