— Kłoda! Godzina dziewiąta! Trzy metry!
Płynęli w strugach oślepiającego deszczu, mijając w pędzie nowo ukształtowaną linię brzegową i idąc łeb w łeb z masywną kłodą, która wirowała i koziołkowała na wysokości burty. Nagle Molly dostrzegła wyczekiwaną niszę i krzyknęła:
— Ziemia! Godzina druga, dwadzieścia metrów! Ostro wjechali w brzeg. Ciągnęli za sobą coś, czego nie dało się dostrzec przez mulistą wodę i co poderwało dziób łodzi na powrót ku rzece. Łódź zachybotała się gwałtownie, a woda chlusnęła przez burtę. Lewis i Ben wyskoczyli pośpiesznie i pociągnęli łódź do brzegu, brodząc po piersi w brunatnej, niespokojnej wodzie. Kiedy pod dnem zachrzęścił żwir i kamienie, inni także wskoczyli do wody i chwyciwszy razem za liny, wyciągnęli łódź z rzeki, osadzili ją na piasku, przycumowali, zadowoleni, że choć na chwilę znaleźli się z dala od niebezpieczeństwa. Molly zdyszana położyła się w błocie, ale poderwał ją głos Lewisa:
— Musimy przeciągnąć ją wyżej. Rzeka szybko przybiera. Tej nocy jeszcze raz musieli zmieniać miejsce postoju łodzi. Lało bez przerwy. Rankiem deszcz ustał i zaświeciło słońce, a następnej nocy chwycił mróz.
Ben znów obciął racje żywnościowe. Burzo kosztowała ich pięć dodatkowych dni, a po powrocie na bystrzejszą niż przedtem rzekę, posuwali się tak wolno; jak jeszcze nigdy.
Najgorzej z Tomaszem — myślał Ben. — Zamknął się w sobie, dał się wchłonąć depresji, z której nikt nie potrafił go wyciągnąć. Jed był w niewiele lepszym stanie. Z czasem zacznie okazywać te same objawy, co Tomasz, co do tego nie mogło być złudzeń. Harvey był rozdrażniony; stał się ponury i wobec wszystkich podejrzliwy. Oskarżał Bena i Lewisa o to, że kradną mu jedzenie, i bacznie obserwował ich przy posiłkach. Molly zmizerniała i wyglądała, jakby coś ją dręczyło; wciąż odwracała wzrok na południe, ku domowi, i zdawało się, że nasłuchuje, nasłuchuje bez wytchnienia. Lewis nie chciał rezygnować z dyrygowania wyprawą, ale gdy przerywał pracę, jego duża twarz przybierała ten sam wyraz nasłuchiwania, wypatrywania, wyczekiwania. Ben nie potrafił ocenić zmian, jakie zaszły w nim samym. Wiedział, że nie mógł ich uniknąć. Często gwałtownie podnosił wzrok, przekonany, że ktoś wyszeptał jego imię — i nie znajdował w pobliżu nikogo, kto akurat zwracałby na niego uwagę. Miewał też uczucie, że gdzieś blisko czai się niebezpieczeństwo, które zawisło nad nimi, każąc mu spoglądać w niebo, wpatrywać się w drzewa. Nigdy jednak niczego nie dostrzegał…
Nagle spróbował sobie przypomnieć, od kiedy zobojętniał im seks. Musiało się to zacząć jeszcze w Waszyngtonie albo tuż po opuszczeniu miasta. Doszedł do wniosku, że źle to na niego wpływa. Zbyt trudno przychodziło okłamywać się, że pozostali mężczyźni to bracia — nie było mowy o zaspokojeniu, radości. Już lepiej było z Molly, choćby dlatego, że obywało się bez fałszywych pozorów — ale i te próby nie dawały pełnego zadowolenia: dwoje ludzi próbujących zespolić się w jedno, nieświadomych wzajemnie swoich potrzeb i wymagań. A może to głód zabijał w nich pociąg fizyczny? Ben umieścił wszystkie te spostrzeżenia w notatkach.
Obserwującej go Molly zdawało się, że jakaś gruba, przejrzysta ściana oddziela ją od wszystkich żywych istot na ziemi. Nic nie mogło przebić się przez tę ścianę, nic nie potrafiło dotrzeć do Molly — myśl ta obudziła w niej kiedyś przerażenie, które nie dało się już całkiem uśpić, chociaż teraz przerodziło się głównie w zdumienie. Z każdym dniem zbliżali się do domu, a było to w przedziwny sposób wynikiem nie tyle ich własnych zmagań, co jakiejś nieodpartej siły przyciągania. Musieli wrócić. Przyciąganie działało ze stałą mocą, wlokło ich z powrotem, tak jak oni wlekli ze sobą na brzeg łódź w obronie przed powodzią. Każde ich działanie było instynktowne. A strach? Molly nie znała jego źródła, wiedziała jedynie, że fale strachu przelewają się przez nią znienacka i że jest jej wtedy słabo i zimno. W takich chwilach czuła napinające się mięśnie twarzy i zdawała sobie sprawę, że serce skacze jej do gardła, zastyga, wali jak młot.
A czasem, kiedy długo siedziała przy wiosłach, działo się z nią jeszcze coś innego — i to niosło ulgę. Miewała wówczas dziwaczne przywidzenia, dziwne myśli, nieprzekładalne na słowa. Rozglądając się w zdumieniu, dostrzegała obcość świata, bezużyteczność słów, którymi mogłaby go wyrazić. Tylko kolor był tu potrzebny; kolor, kreska i światło. Lęk usypiał, całą Molly wypełniał łagodny spokój. Stopniowo ów spokój ustępował zmęczeniu i uczuciu głodu, a wówczas Molly mogła drwić ze swoich wizji — drwić, a zarazem pragnąć gorąco, aby wszystko znów się powtórzyło.
Czasami, gdy stała na dziobie wypatrując przeszkód, czuła się sam na sam z rzeką, obdarzoną głosem i bezkresną mądrością. Głos ten przemawiał zbyt cicho, aby dało się rozróżnić słowa, ale jego kadencje brzmiały nieomylnie: to była mowa. Któregoś dnia Molly rozpłakała się, nie mogąc zrozumieć, co mówi do niej rzeka. Ocknęła się na dotyk ręki Bena i spojrzała na niego błędnym wzrokiem.
— Też to słyszałeś? — zapytała głosem równie cichym, jak głos rzeki.
— Co takiego? — Ton Bena był zbyt rzeczowy, zbyt ostry. Molly odsunęła się od niego. — O czym ty mówisz?
— Nic. Nic. Jestem tylko zmęczona.
— Molly, ja niczego nie słyszałem! Ty też niczego nie słyszałaś! Zatrzymamy się, odpoczniemy, rozprostujemy nogi. Napijesz się herbaty.
— Dobrze — zgodziła się i przecisnęła obok niego. Zawahała się raz jeszcze. — Co myśmy słyszeli, Ben? To nie rzeka, prawda?
— Mówiłem ci, że nic nie słyszałem. — Odwrócił się od niej i w niewzruszonej pozie stanął na dziobie łodzi, aby poprowadzić wioślarzy do brzegu.
Kiedy minęli ostatnie zakole rzeki i wpłynęli między pola, mijał czterdziesty dziewiąty dzień ich rozłąki z braćmi i siostrami. Tomasz i Jed byli półprzytomni po silnych dawkach środków uspokajających. Pozostali wiosłowali z tępym uporem, wygłodniali, zgaszeni, posłuszni rozkazowi silniejszemu niż żądanie ciała, aby się zatrzymać. Gdy podpłynęły małe łódki, a ręce pochwyciły liny, by doholować ich do przystani, oni nadal wpatrywali się przed siebie, nie wierząc jeszcze, że to już koniec, wciąż pogrążeni w powracającym śnie, gdzie wszystko to zdarzyło się już wiele razy.
Molly została postawiona na nogi i wyprowadzona na brzeg. Popatrzyła na twarze sióstr, widząc w nich tylko obce osoby. To także był powracający sen, koszmar. Zatoczyła się i z wdzięcznością poddała obezwładniającej czerni.
Gdy otworzyła oczy, pokój zalewało łagodne światło; był bardzo wczesny ranek, wypełniony chłodnym i rześkim powietrzem. Wszędzie stały kwiaty. Astry i chryzantemy, fiolety. żółcie, biele. Wielkie jak — talerze dalie były szokująco różowe, szkarłatne. Łóżko bardzo pewnie stało w miejscu, wokół niego nie pluskała woda, nie czuło się chybotania. Ani śladu woni potu i nieświeżych ubrań. Molly czuła się czysta, rozgrzana i sucha.
— Zdawało mi się, że cię słyszę — powiedział jakiś głos. Molly spojrzała na osobę siedzącą w nogach łóżka. To Miri albo Meg, a może… Nie była pewna, która to z sióstr.
— Marta zaraz przyniesie ci śniadanie — oznajmiła dziewczyna.
Miriam zbliżyła się do nich i przycupnęła na krawędzi łóżka Molly.
— Jak się teraz czujesz?
— Całkiem dobrze. Zaraz wstaję.
— Nie ma mowy. Najpierw śniadanie, potem masaż, manicure i wszystko, co pozwoli ci się lepiej poczuć. A jeśli po tym wszystkim nie zaśniesz na nowo i nadal będziesz miała ochotę wstawać — proszę bardzo. — Miriam roześmiała się czule, widząc jak Molly usiłuje się podnieść i znów opada na poduszki.
Читать дальше