Odwrócił się z powrotem do Lizzie.
— Co mam robić? — zapytała Vicki podekscytowanym głosem.
— Nic. Nie zawadzać. Lizzie, przewróć się na lewy bok… o, tak.
Minęła cała godzina, zanim mógł wreszcie wykonać nacięcie.
Kiedy je robił — szybkie i rozległe, bo przecież nie będzie główki, która poszerzyłaby otwór — Lizzie uśmiechała się i nuciła. Ten stary mężczyzna, Billy, jakimś cudem zapobiegł gadaniu Annie. Była tu, ale się nie odzywała.
— Dobrze, Lizzie, a teraz przyj. — Neurofarmaceutyki kłębiące się w jej organizmie wywoływały efekt uboczny. Były tak wyselekcjonowane, żeby nie mogły przeniknąć do łożyska, ale ogromnie ograniczyły potrzebę albo i chęć Lizzie do wykonania czegoś tak wymagającego koncentracji jak parcie. — No, dalej… Wyobraź sobie, że musisz wysrać dynię!
Lizzie zachichotała. Wśród potoku krwi matki ukazał się maleńki tyłeczek dziecka. Jackson czekał, aż jego pępek wyjdzie poza krocze, potem złapał dziecko za bioderka i ciągnął w dół, aż ukazały się łopatki. Ostrożnie przekręcił dziecko, żeby ustawić ramionka we właściwej pozycji. Kiedy wyszły ramionka, znów przekręcił wijące się małe ciałko, żeby urodziło się twarzą w dół, bo w ten sposób istnieje najmniejsze prawdopodobieństwo wystąpienia urazów głowy.
— Przyj jeszcze, Lizzie, mocniej… Mocniej!
Parła. Główka dziecka w końcu zdołała się przecisnąć. Żadnych widocznych urazów głowy, reakcje mięśniowe w porządku, minimalna ekchymoza i edema. Ująwszy w dłonie mokre i miękkie pośladki dziecka, Jackson uczuł nagle, jak coś ściska go za gardło. Szybko zbadał dziecko monitorem, potem położył je na piersi matki, uwalane w krwi i mazi płodowej. W malutkiej sypialence znów pełno było ludzi. Prywatność najwyraźniej nie miała u Amatorów najwyższych notowań. Jackson odebrał teraz łożysko, przeciął pępowinę. I wyciągnął z torby strzykawkę Przemiany.
Zgromadzony tłumek wykonał kolektywne westchnienie:
— Aaaaaaach…!
Jackson w zaskoczeniu uniósł wzrok.
— Masz ją! — rzuciła Vicki zupełnie innym tonem niż ten, który dotąd u niej słyszał.
— Strzykawkę Przemiany? Naturalnie… — A wtedy do niego dotarło. — Wy nie macie. Poza enklawami.
— Nasz przyrost naturalny jest o wiele większy niż wasz — rzuciła sucho. — A zapasy o wiele mniejsze. Kiedy strzykawki przestały się pokazywać kilka lat temu, wy, Woły, zmietliście je wszystkie i trzymacie w ukryciu.
— A więc wasze dzieci…
— Chorują. Przynajmniej niektóre. Mogą umrzeć. Czy nie wiesz, że o pozostałe strzykawki toczą się regularne bitwy?
Wiedział, oczywiście. Ale widzieć to w wiadomościach to nie to samo, co mieć przed sobą ten tłum, wpatrzony chciwie w jego strzykawkę, nie to samo co czuć to napięcie, ich zrozpaczoną zawiść. Zapytał szybko:
— Ile macie nie Odmienionych dzieci w swoim… w swoim plemieniu?
— Jeszcze żadnego. Ale została nam tylko jedna strzykawka, dla Lizzie. Następna ciąża… Ile ty masz strzykawek, Jackson?
— Jeszcze trzy… — Już miał dodać „przy sobie”, ale w porę się połapał. — Możecie je wziąć.
Zaszczepił niemowlę, które, co było do przewidzenia, zaczęło krzyczeć. Gdzieś za ścianką sypialni jakiś męski głos rzucił ochryple:
— Są tu wołowskie gliny!
Vicki uśmiechnęła się do niego. Ten uśmiech go zaskoczył: szczery, znużony, a mimo to jakoś braterski, jakby to, że odbierał dziecko Lizzie, a potem oddał im pozostałe strzykawki, wszystko zmieniło między nim a plemieniem Amatorów. Minęła dobra minuta, zanim się zorientował, że ten uśmiech to tylko mina. Ale ona spytała miękko:
— Pozwolisz, żeby ta suka aresztowała ci pacjentkę, Jackson?
Lizzie leżała, śmiejąc się obłąkańczo nad swoim dzieckiem — albo fabryka neurofarmaceutyków dodała do plasterka za dużo stymulantów przyjemności, albo Lizzie miała jakieś szczególne predyspozycje do macierzyństwa. Niemowlę zawodziło głośno. Ludzie coś wołali i o coś się kłócili w tym malutkim pomieszczeniu, niektórzy gratulowali Lizzie, inni rzucali groźby pod adresem glin (bez sensu — będą uzbrojeni i zabezpieczeni jak chodzące fortece), inni domagali się wyjaśnień, dlaczego nie ma nowych stożków Y. Wszędzie panował zaduch. Jackson popatrzył na uśmiech Vicki. Pomyślał o wściekłości Cazie, o jej szyderstwach.
Korzystając z ogólnego rozgardiaszu, Vicki powiedziała mu cicho:
— Powiedziałeś Cazie, że masz dwa głosy w TenTechu — twój i twojej siostry. Mógłbyś wycofać oskarżenie.
— A niby dlaczego miałbym to zrobić?
A ona tylko wskazała mu gestem to wszystko: dziecko, zimny pokój, obszarpanych Amatorów, kłótnie, gliny, które, jak wiedział, muszą stać gdzieś za tym żywym murem ludzi, biologicznie uodpornionych na choroby i głód, ale przecież nie na zimno, przemoc czy ludzką chciwość. Nagle przyszła mu na myśl Ellie Lester, która sądziła, że tubylcy, obywatele drugiej kategorii, niewolnicy — Amatorzy — są tacy zabawni. Która sądziła, że bezsilność jest bardzo śmieszna. W przeciwieństwie do Cazie, która miała ją tylko za niezwykle nudną.
— Tak — odpowiedział w końcu. — Wycofam oskarżenie.
— Tak — powtórzyła Vicki i przestała się uśmiechać. Spod zmrużonych powiek przyglądała mu się teraz bardzo dokładnie, jak gdyby zastanawiając się, jakby go tu jeszcze wykorzystać.
DZISIAJ, POMYŚLAŁA THERESA, TO DZIŚ JEST TEN DZIEŃ.
Już leżąc w łóżku wcześnie rano, poczuła, jak na głowę zstępuje jej dobrze znana ciemna chmura. Ciężka, mdląca, beznadziejna. „Czarny pies, który chwyta i nie chce puścić — nazwał ją ktoś w dawnych czasach. — Ciemny las, od którego śmierć ledwie jest bardziej gorzka”. To był jakiś Dante — teraz sobie przypomniała. „Bestia wżerająca się w mózg” — ale tego już nie umie sobie przypomnieć. Thomas, jej osobisty system, znalazł dla niej te cytaty w jakimś banku danych, a teraz Theresa nie potrafi o nich zapomnieć. Psy, bestie, chmury, las — już od tak dawna żyje z mrokiem, że nie potrzebuje dla niego nazw, a mimo to je ma. Podobnie jak sam strach.
Ale dziś ten mdlący strach jej nie powstrzyma. Ona mu na to nie pozwoli. Dziś jest ten dzień.
„Weź jakiś neurofarmaceutyk — nalega zawsze Jackson — mogę ci przepisać… Tessie, to tylko zakłócenia równowagi w procesach chemicznych. Niczym się nie różni od cukrzycy albo anemii. Trzeba przywrócić równowagę. Trzeba to naprawić”. A Theresa nigdy nie umiała znaleźć właściwych słów, żeby mu wyjaśnić — żeby wreszcie zrozumiał.
Bo nie słowa są ważne, lecz czyny. Zrozumiała to dopiero całkiem niedawno. Jak mogła dotąd tak sobie pobłażać, tak pieścić się z własną słabą duszą? Minął już rok, jak nie wychodzi z mieszkania… A nigdy dotąd nie opuściła jeszcze enklawy Wschodniego Manhattanu. Nigdy, przez całe swoje życie. Nic dziwnego, że ma jak to nazywa Jackson, „kliniczną depresję”.
Dziś.
Jackson wyjechał z Cazie bardzo wcześnie rano, żeby sprawdzić gdzieś jakąś fabrykę. Theresa słyszała, jak wychodził. Zawsze czuła się bardzo niespokojna, ilekroć gdzieś znikał, ale z całej siły starała się tego po sobie nie pokazać. To nie byłoby w porządku. Jackson i tak zbyt rzadko wychodzi z domu — ze względu na nią. Krąży nad nią opiekuńczo, martwi się o nią. „Mogę ci przepisać…” Martwi się o nią, ale nic nie rozumie. Nie pojmuje, czym naprawdę jest to, co nazywał brakiem równowagi w procesach neurochemicznych. Tylko Theresa wiedziała, co to jest.
Читать дальше