— Ghalowie odeszli — odezwała się na głos Alla Pasfal, podnosząc umęczoną twarz. — Wyruszyli w drogę, posuwają się teraz jakąś doliną między dwoma pasmami wzgórz. To odebrałam zupełnie wyraźnie.
— Doliną Giln-mruknął jeden z mężczyzn. — To jakieś dziesięć kilomów na południe od Suchego Bagniska.
— Uciekają przed Zimą. Mury miasta są bezpieczne. — Ale Prawo zostało złamane — przebił się przez ogólny szmer nadziei i rozradowania ochrypły głos Agata. — Mury można naprawić. No cóż, zobaczymy…
Rolery zeszła z nim po schodach do ogromnej Sali Zgromadzenia, zastawionej teraz stołami i długimi ławami, bo to tu właśnie, pod złotymi zegarami i kryształowym rysunkiem planet krążących wokół swoich słońc, urządzono komunalną jadalnię.
— Chodźmy do domu — powiedział na dole.
Nałożyli obszerne, podbite futrem płaszcze z kapturami, które wydano wszystkim mieszkańcom miasta z magazynów pod Starym Ratuszem, i wyszli razem w zadymkę szalejącą na Rynku. Nie zdążyli jednak ujść nawet dziesięciu kroków, gdy ze śnieżycy wypadła na nich jakaś groteskowa postać owinięta w pasy przesiąkniętej czerwienią bieli.
— Ghale przy Morskiej Bramie! — krzyknęła przeraźliwie. — Wdarli się do miasta! Przy Morskiej Bramie. Agat posłał Rolery jedno jedyne spojrzenie i zniknął w śnieżnej zawiei. W następnej chwili wysoko na wieży nad jej głową rozległo się huczące dudnienie metalu uderzanego o metal, głębokie, stłumione przez padający śnieg. Nazywali ten hałas dzwonem i jeszcze przed rozpoczęciem oblężenia wszyscy musieli się nauczyć jego sygnałów. Cztery, pięć uderzeń — cisza; znów pięć i jeszcze raz to samo: „Wszyscy mężczyźni do Morskiej Bramy! Wszyscy do Morskiej Bramy!”
Ledwie zdążyła odciągnąć posłańca na bok, pod kolumnadę Gmachu Ligi, gdy z drzwi zaczęli wypadać wojownicy, bez szub albo szamocący się, żeby nałożyć je w biegu, uzbrojeni i nie uzbrojeni. Pędzili co sił w nogach w kurzawę wirującego śniegu i rozpływali się w niej, nim dotarli na drugą stronę Rynku.
Nie pojawił się nikt więcej. Od strony Morskiej Bramy docierał jakiś zgiełk, tak stłumiony przez świst wiatru i sypiący śnieg, że zdawał się dochodzić z ogromnej dali. Posłaniec oparł się na niej ciężko w zaciszu kolumnady.
Krwawił z głębokiej rany na szyi i byłby upadł, gdyby go nie podtrzymała. Rozpoznała rysy jego twarzy — to był Alterra zwany Pilotsonem. Przemówiła do niego tym nazwiskiem, żeby choć trochę oprzytomniał i starał się trzymać na nogach. Zaczęła go taszczyć do wnętrza budynku. Zatoczył się bezwładnie i wciąż jeszcze próbując przekazać wiadomość, wybełkotał:
— Wdarli się… Są już w murach miasta… Ghalowie w mieście…
Wysokie, wąskie skrzydła Bramy Morskiej zatrzasnęły się z hukiem, sztaby i rygle zaskoczyły na swoje miejsce. Bitwa w śnieżnej zawiei została zakończona. Ale kiedy obrońcy odwrócili się twarzą do miasta, ujrzeli przez sypiący śnieg jakieś cienie przemykające między spryskanymi krwią zaspami.
Zabrali swoich zabitych i rannych i pospiesznie wrócili na Rynek. W tej zadymce nie sposób było wypatrzyć drabin i wdrapujących się po nich napastników — widoczność zmalała do piętnastu stóp w każdą stronę murów. Jakiś ghal czy może nawet kilku wśliznęło się przez nie pod samymi nosami straży i otworzyło Bramę Morską grupie szturmujących. Szturm odparto, ale w każdej chwili i w każdym dowolnym miejscu mogli przypuścić następny, znacznie większymi siłami.
— Według mnie — powiedział Umaksuman, idąc obok Agata w stronę barykady między Thiatrem a Szkołą — większość ghalów odeszła dzisiaj na południe.
Agat skinął głową.
— Po prostu musieli. Jeśli stoją w miejscu, to głodują. Teraz mamy do czynienia z oddziałem okupacyjnym, który ma nas wykończyć i przetrzymać Zimę na naszych zapasach. Jak myślisz, ilu ich tu zostawili?
— Tam, przy bramie, było ich nie więcej niż tysiąc — odparł niepewnie tewarczyk. — Ale przecież może ich być znacznie więcej. I teraz wszyscy znajdą się w obrębie murów… Patrz, tam! — zawołał, wskazując przytulony do ziemi, przemykający szybko cień, który uniesione na moment kurtyny śniegu ukazały gdzieś w połowie ulicy.
— Ty tędy — mruknął i zniknął nagle po lewej. Agat okrążył ciąg domów z prawej strony i spotkał się z nim ponownie na ulicy.
— Nic z tego — powiedział.
— Owszem — odparł lakonicznie Umaksuman i pokazał wykładany kością ghalijski topór, którego nie miał jeszcze minutę temu.
Nad ich głowami dzwon na wieży Gmachu Ligi słał wciąż swój stłumiony przez śnieg, monotonny sygnał: raz, dwa… raz, dwa… — „Odwrót na Rynek! Odwrót na Rynek!” Wszyscy, którzy walczyli przy Morskiej Bramie, strzegli murów i Bramy Lądowej, spali w swych domach lub próbowali wypatrzeć coś z dachów, ściągali lub ściągnęli już do serca miasta, na plac między czterema wielkimi budynkami, przepuszczani pojedynczo przez barykady. W końcu podążył tam także Umaksuman z Agatem, bo pozostawanie na ulicach, którymi przemykały cienie, było zwykłym szaleństwem.
— Idziemy, Alterro, trzeba iść — ponaglał go tubylec i Agat poszedł, choć mocno się ociągał. Ciężko mu było porzucać to miasto na pastwę wroga.
Wiatr wyraźnie się uspokoił. Czasami tłumiąca zasłona śniegu w jakiś niepojęty sposób przepuszczała z którejś ze spowitych w nią ulic brzęk tłuczonego szkła czy trzask drewna drzwi rozłupywanych uderzeniem topora. Sporo domów pozostawiono otwartych, nie zabezpieczonych w żaden sposób przed splądrowaniem, ale poza schronieniem przed śniegiem niewiele tam można było znaleźć. Już tydzień wcześniej każdy okruch żywności przekazano do wspólnej jadalni tu, w Gmachu. Poprzedniej nocy odcięto dopływ gazu i wody do wszystkich budynków poza czterema wokół Rynku. Fontanny Landinu stały suche, obwieszone soplami lodu, przywalone czapami śniegu. Wszystkie zapasy ukryte były pod ziemią, w piwnicznych spichrzach wykopanych przed pokoleniami pod Starym Ratuszem i Gmachem Ligi. Domy stały opuszczone, puste, wyziębione i pozbawione światła. Nie dawały najeźdźcom niczego.
— Samych naszych stad wystarczy im na cały cykl księżyca. I wcale nie muszą mieć dla nich paszy. Wyrżną haynny i ususzą mięso… — Dermat Alterra czekał na Agata u samych drzwi Gmachu Ligi. W jego głosie słychać było panikę i dezaprobatę.
— Najpierw będą musieli je wyłapać — odburknął Agat. — Jak to wyłapać?
— A tak to. Kilka minut temu, kiedy byliśmy przy Bramie Morskiej, otworzyliśmy obory i je wypuściliśmy. Paol Pasterz nadał panikę. Pognały jak oszalałe, prosto w śnieżycę.
— Wypuściliście haynny? Wszystkie stada?! A co będziemy jeść przez całą Zimę, jeśli ghalowie odejdą?!
— Czy ta panika, którą Paol nadał do haynn, podziałała i na ciebie?! — wybuchnął Agat. — Czy naprawdę myślisz, że nie zdołamy spędzić własnych zwierząt? A poza tym mamy jeszcze zapasy zboża, możemy polować, zbierać śnieżną trawę! Co się z tobą, u diabła, dzieje?
— Jacob — mruknęła cicho Seiko Esmit, stając między nim a starszym mężczyzną. Dopiero teraz dotarło do niego, że krzyczy na Dermata i że musi wziąć się w garść. Ale piekielnie trudno było wrócić z krwawej jatki, takiej jak obrona Morskiej Bramy i spokojnie radzić sobie z przypadkiem męskiej histerii. Głowa pękała mu od bólu, rana, którą odniósł w czasie jednego z wypadów na obozowiska ghalów, także wciąż jeszcze dawała o sobie znać, choć już dawno powinna się była zagoić. Z bitwy pod Bramą Morską udało mu się wyjść bez szwanku, ale aż lepił się od krwi innych. Za wysokimi oknami biblioteki, za nie zamkniętymi okiennicami śnieg sypał bez końca i szeptał cicho. Było dokładnie południe, a wydawało się, że to już zmrok. W dole pod oknami leżał Rynek i jego dobrze strzeżone barykady, za nimi porzucone domy, pozbawione obrońców mury — miasto śniegu i cieni.
Читать дальше