— Wiem.
— Pan jest trochę zbyt wielki… takich nie pamiętam nawet z młodych lat. Teraz wygląda pan jak człowiek bardzo wysoki i fatalnie ubrany, ale to nie ubranie źle leży, tylko pan jest tak niesłychanie umięśniony. Czy przed podróżą też?
— Nie doktorze. To są te dwa g, wie pan.
— To możliwe…
— Siedem lat. Siedem lat podwójnego obciążenia. Mięśnie musiały mi się powiększyć, oddechowe, brzuszne, wiem, jaki mam kark. Ale inaczej udusiłbym się tam jak szczur.
Pracowały nawet, kiedy spałem. Nawet w hibernacji. Wszystko ważyło dwa razy więcej. To z tego.
— Czy inni też?… Przepraszam, że pytam, ale to moja lekarska ciekawość… Nie było tak długiej wyprawy, wie pan.
— Wiem. Inni? Olaf prawie jak ja. To zależy pewno od kośćca, zawsze byłem szeroki.
Arder był większy ode mnie. Ponad dwa. Tak, Arder… Co to mówiłem? Inni — więc ja byłem najmłodszy i miałem przez to największe zdolności adaptacyjne. Tak przynajmniej twierdził Venturi… Czy zna pan prace Janssena?
— Czy znam? To dla nas klasyka, Bregg.
— Tak? Śmieszne, to był taki ruchliwy doktorek… wytrzymałem u niego siedemdziesiąt dziewięć g przez półtorej sekundy, wie pan?
— Co pan mówi?
Uśmiechnąłem się.
— Mam to na piśmie. Ale to było sto trzydzieści lat temu… teraz czterdzieści jest dla mnie za dużo.
— Bregg, dziś dwudziestu nikt nie wytrzyma!
— Dlaczego! Może to przez betryzację?
Milczał. Wydało mi się, że wie coś, czego nie chce mi powiedzieć. Wstałem.
— Bregg — powiedział — jeśli już o tym mówimy: niech pan uważa.
— Na co?
— Na siebie i na innych. Postęp nigdy nie przychodzi za darmo. Pozbyliśmy się tysiącznych niebezpieczeństw, konfliktów, ale trzeba było za to płacić. Społeczeństwo zmiękło, a pan jest, pan może być… twardy. Rozumie pan?
— Rozumiem — powiedziałem, myśląc o tym człowieku, który śmiał się w restauracji i umilkł, kiedy do niego podszedłem.
— Doktorze — powiedziałem nagle — prawda… spotkałem w nocy lwa. Nawet dwa lwy.
Dlaczego mi nic nie zrobiły?…
— Już nie ma drapieżników, Bregg… betryzacja… spotkał je pan w nocy? I co pan zrobił?
— Drapałem je po gardle — powiedziałem i pokazałem jak. — Ale z tą Iliadą, doktorze, to przesada. Miałem porządnego stracha. Co jestem panu winien?
— Proszę nawet nie myśleć o tym. I gdyby pan kiedykolwiek chciał…
— Dziękuję.
— Ale niech pan nie zwleka za bardzo — dodał prawie do siebie, kiedy już wychodziłem.
Dopiero na schodach zrozumiałem, co to znaczyło: miał prawie dziewięćdziesiąt lat.
Wróciłem do hotelu. W hallu był fryzjer. Oczywiście robot. Kazałem się ostrzyc. Byłem porządnie zarośnięty, z mnóstwem włosów nad uszami. Najbardziej siwe były skronie. Kiedy skończył, wydało mi się, że wyglądam trochę mniej dziko. Spytał melodyjnym głosem, czy uczernić.
— Nie — powiedziałem.
— Aprex?
— Co to jest?
— Przeciw zmarszczkom.
Wahałem się. Było mi okropnie głupio, ale może doktor miał rację.
— Niech będzie — zgodziłem się. Pokrył mi twarz warstwą ostro pachnącej żełatyny, która ścięła się w maskę. Leżałem potem pod kompresami, rad, że mam zakrytą twarz.
Pojechałem na górę; w pokoju leżały już paczki z płynną bielizną, zrzuciłem ubranie i wszedłem do łazienki. Było w niej lustro.
Tak. Mogłem przestraszyć. Nie wiedziałem, że wyglądam jak jarmarczny siłacz. Zębate mięśnie oddechowe, tors, w ogóle cały byłem sękaty. Kiedy podniosłem ramię i muskuł piersiowy wezbrał, ukazała się w nim szeroka na dłoń blizna. Próbowałem zobaczyć tę drugą, obok łopatki, za którą nazwali mnie szczęściarzem, bo gdyby odłamek poszedł trzy centymetry bardziej w lewo, strzaskałby mi kręgosłup. Uderzyłem się pięścią w deskowaty brzuch.
— Ty, bydlę — powiedziałem do lustra. Miałem ochotę wziąć kąpiel, prawdziwą, nie w ozonowym wichrze, i ucieszyłem się na myśl o basenie, który będzie przy tej willi. Chciałem ubrać się w coś z nowych rzeczy, ale nie mogłem się jakoś rozstać ze spodniami. Włożyłem więc tylko biały sweter, chociaż mój stary, czarny, postrzępiony na łokciach o wiele bardziej mi się podobał, i poszedłem do restauracji.
Połowa stolików była zajęta. Przez trzy sale dostałem się na taras; było widać stąd wielkie bulwary, z nieskończonymi strumieniami gliderów; pod chmurami, jak górski masyw, zbłękitniały od powietrza, stał dworzec Terminal.
Zamówiłem obiad.
— Jaki? — spytał robot. Chciał mi dać kartę.
— Wszystko jedno — powiedziałem. — Zwykły obiad.
Dopiero kiedy zacząłem jeść, zauważyłem, że stoliki wokół są puste. Całkiem odruchowo szukałem odosobnienia. Nie wiedziałem o tym nawet. Nie wiedziałem, co jem. Straciłem pewność, że to, co zamyśliłem, jest dobre. Wakacje, jak gdybym chciał sam siebie wynagrodzić, skoro nikt inny o tym nie pomyślał. Kelner zbliżył się bezszelestnie.
— Pan Bregg, prawda?
— Tak.
— Ma pan gościa — w swoim pokoju.
— Gościa?
Pomyślałem od razu o Nais. Dopiłem ciemny, musujący płyn i wstałem, czując plecami spojrzenia, które szły za mną. Nieźle byłoby odpiłować sobie choć z dziesięć centymetrów. W pokoju siedziała młoda kobieta, której nigdy nie widziałem. Szara, puszysta sukienka, czerwona fantazja wokół ramion.
— Jestem z Adaptu — powiedziała — rozmawiałam dzisiaj z panem.
— A, to pani była?
Nastroszyłem się trochę. Czego znów chcieli ode mnie?
Usiadła. I ja usiadłem powoli.
— Jak się pan czuje?
— Doskonale. Byłem dziś u lekarza, zbadał mnie. Wszystko gra. Wynająłem sobie willę, chcę trochę poczytać.
— Bardzo rozsądne. Klavestra jest pod tym względem świetna. Będzie pan miał góry, spokój…
Wiedziała, że to Klavestra. Śledzili mnie czy jak? Siedziałem nieruchomo, czekając na dalszy ciąg.
— Przyniosłam panu… coś od nas. Wskazała mały pakiet, leżący na stole.
— To nasza najnowsza rzecz, wie pan — mówiła z ożywieniem, trochę sztucznym. —
Kładąc się spać nastawi pan aparat… i w ciągu kilkunastu nocy dowie się pan, w najprostszy sposób, bez żadnego wysiłku, mnóstwa pożytecznych rzeczy.
— Tak? To dobre — powiedziałem. Uśmiechnęła się do mnie. I ja się uśmiechnąłem, grzeczny uczeń.
— Pani jest psychologiem?
— Tak. Zgadł pan…
Wahała się. Widziałem, że chce coś powiedzieć.
— Słucham…
— Nie będzie się pan na mnie gniewał?
— Dlaczego miałbym się gniewać?
— Bo widzi pan… pan ubiera się trochę…
— Wiem. Ale lubię te spodnie. Może z czasem…
— Ach nie, mniejsza o spodnie. Sweter…
— Sweter? — zdziwiłem się. — Dzisiaj mi go zrobili, to chyba ostatni krzyk mody, nie?
— Tak. Tylko pan go niepotrzebnie nadął… pozwoli pan?
— Proszę — powiedziałem całkiem cicho. Wychyliła się z fotela, wyprostowanymi palcami uderzyła mnie lekko w pierś i krzyknęła słabo. — Co pan tam ma?
— Oprócz siebie nic — odpowiedziałem z krzywym uśmiechem.
Objęła lewą ręką palce prawej i wstała. Nagle ten mój podszyty złośliwością satysfakcji spokój słał się jak lód.
— Niechże pani spocznie.
— Kiedy… strasznie pana przepraszam, ja…
— Głupstwo. Dawno pracuje pani w Adapcie?
— Drugi rok.
— Aha — i pierwszy pacjent? — pokazałem palcem na siebie. Zarumieniła się trochę.
Читать дальше