— I dlatego rotacja... — zaczął Nebogipfel.
— ... powoduje siłę odśrodkową, która na równiku symuluje grawitację ziemską. Tak, rozumiem.
Byliśmy przyczepieni do tej podłogi dzięki wirowaniu Sfery. Ale z dala od równika okręg cyrkulacji punktu wokół osi obrotu był mniejszy i dlatego grawitacja realna ulegała zmniejszeniu: w rzeczywistości na biegunach Sfery siła ciążenia kurczyła się do zera. I to właśnie w tych niezwykłych, rozległych obszarach niskiej grawitacji żyły i przystosowały się do niej takie nadzwyczajne zwierzęta jak tamci dwaj skaczący Morlokowie.
Uderzyłem się grzbietem dłoni w czoło.
— Czasami myślę, że jestem największym głupcem w historii! — wykrzyknąłem do ogłupionego Nebogipfela. Przecież nigdy nie pomyślałem, żeby zapytać o źródło mojego „ciężaru” tutaj, na Sferze. Cóż to za naukowiec, który nie zakwestionował — a nawet nie zaobserwował właściwie — grawitacji, która pod nieobecność czegoś tak wygodnego jak planeta przytrzymywała go przy powierzchni tej Sfery? Zastanawiałem się, jak wiele innych cudów nie dostrzegam po prostu dlatego, że nie przyszło mi na myśl o nie zapytać — a jednak dla Nebogipfela takie osobliwości stanowiły jedynie część świata, były nie bardziej dziwne od wschodu słońca lub skrzydła motyla.
Wyciągnąłem z Nebogipfela szczegóły na temat życia Morloków. To było trudne, gdyż nie bardzo wiedziałem, jak w ogóle sformułować pytania. Może się to wydawać dziwnym oświadczeniem, ale jak miałem na przykład zapytać o maszynerię, która podpierała tę przekształcającą się podłogę? Wątpliwe, czy mój język zawierał pojęcia niezbędne nawet do sformułowania pytania, tak jak neandertalczykowi brakowałoby narzędzi językowych, by zapytać o działanie zegara. A jeśli chodzi o uwarunkowania społeczne i inne zwyczaje, które w niewidoczny sposób rządziły życiem milionów Morloków w tej ogromnej komorze, pozostawałem takim ignorantem, jakim mógłby być dzikus — świeżo przybyły ze środkowej Afryki do Londynu — w kwestiach ruchów społecznych, sieci telefonicznych i telegraficznych, poczty i tym podobnych. Nawet ich urządzenia kanalizacyjne pozostawały dla mnie tajemnicą!
Zapytałem Nebogipfela, jaki system rządów funkcjonuje u Morloków.
Wyjaśnił mi — pomyślałem, że trochę protekcjonalnym tonem — że Sfera jest dostatecznie duża dla kilku narodów Morloków. Te narody różniły się między sobą głównie formą rządów, jakie wybierali. Prawie u wszystkich postępowały jakieś procesy demokratyczne. W niektórych obszarach parlament przedstawicielski był wybierany drogą Powszechnego Prawa Głosu, podobnie jak nasz parlament Westminsterski. Gdzie indziej prawo głosu ograniczone było do elitarnej podgrupy złożonej z tych, których z racji usposobienia lub wyszkolenia uważano za szczególnie zdolnych do rządzenia: myślę, że najbliższymi wzorcami w naszej filozofii są klasyczne republiki lub być może idealna forma republiki w wyobrażeniu Platona; i przyznaję, że to podejście przemawiało do moich instynktów.
Ale w większości rejonów maszyneria Sfery umożliwiała formę prawdziwego Powszechnego Prawa Głosu, w której mieszkańcy nadążali za bieżącymi debatami za pośrednictwem niebieskich okien w swoich przegrodach, a potem niezwłocznie tą samą drogą podawali swoje preferencje dotyczące każdej sprawy. Tym sposobem zarządzanie odbywało się po kawałku, a wszystkie ważniejsze decyzje zależne były od zbiorowego kaprysu ludności.
Nie ufałem takiemu systemowi.
— Ale chyba jest kilka osób, którym nie wolno dawać takiej władzy! A co z chorymi lub słabymi na umyśle?
Spojrzał na mnie z wyższością.
— Nie mamy takich słabości.
Miałem ochotę rzucić wyzwanie temu utopiście — nawet tutaj, w sercu jego urzeczywistnionej Utopii!
— A jak udaje warn się to zapewnić?
Nie odpowiedział mi od razu. Zamiast tego ciągnął:
— Każdy członek naszej dorosłej populacji jest rozumny i zdolny do podejmowania decyzji w imieniu innych — i ufa się mu, że tak postępuje. W takich okolicznościach najczystsza forma demokracji jest nie tylko możliwa, lecz również wskazana, gdyż wspólnota wielu umysłów podejmuje decyzje lepsze od decyzji jednostki.
Żachnąłem się.
— Co w takim razie z tymi wszystkimi innymi parlamentami i senatami, które opisałeś?
— Nie wszyscy zgadzają się, że rozwiązania w tej części Sfery są idealne — przytaknął. — Czyż nie jest to istotą wolności? Nie wszyscy z nas są dostatecznie zainteresowani mechanizmami rządzenia, by chcieć w nich uczestniczyć, i dla niektórych powierzenie władzy innym poprzez przedstawicielstwo — lub nawet bez żadnego przedstawicielstwa — jest bardziej pożądane. Jest to uzasadniony wybór.
— Świetnie. Ale co się dzieje, gdy takie wybory są w sprzeczności?
— Mamy dużo miejsca — odparł poważnie. — Nie wolno ci o tym zapominać; nadal myślisz w kategoriach planety. Każdy dysydent może odejść i ustanowić konkurencyjny system gdzie indziej...
Te narody Morloków były płynne, jednostki przyłączały się i odchodziły zgodnie z bieżącymi upodobaniami. O ile mogłem się zorientować, nie było ustalonych terytoriów i majątków, a nawet stałych granic; narody były zwykłymi grupami osób przebywających ze sobą dla własnej wygody, zbiorowiskami rozsianymi na całej Sferze.
U Morloków nie było wojen.
Długo trwało, nim w to uwierzyłem, ale w końcu dałem się przekonać. Nie było powodów do wojen! Dzięki mechanizmom podłogi nie brakowało żywności, więc żaden naród nie mógł wysuwać argumentów nakazujących podbój z powodów ekonomicznych. Dzięki wielkości Sfery puste tereny były dostępne w stopniu prawie nieograniczonym, a więc konflikty terytorialne nie miały sensu. I co najważniejsze, umysłów Morloków nie toczył rak religii, która na przestrzeni wieków wywołała tyle sporów.
— A zatem nie macie Boga — powiedziałem do Nebogipfela z pewnym dreszczykiem; choć sam mam pewne skłonności do religii, wyobraziłem sobie, jak bym zszokował duchownych z moich czasów, zdając im relację z tej rozmowy!
— Nie potrzebujemy Boga — odparł Nebogipfel.
Morlokowie uważali nastawienie religijne — w przeciwieństwie do podejścia racjonalnego — za dziedziczną cechę, która nie posiada znaczenia większego od niebieskich oczu lub kasztanowych włosów.
Im bardziej Nebogipfel objaśniał mi tę koncepcję, tym większy to miało dla mnie sens.
Która koncepcja Boga przetrwała całą mentalną ewolucję ludzkości? Ba, dokładnie taka forma, której wyczarowanie z wyobraźni odpowiadało ludzkiej próżności: Bóg bardzo potężny, a jednak zaabsorbowany błahymi sprawami człowieka. Któż mógłby czcić surowego Boga — nawet wszechmogącego — gdyby On w ogóle nie interesował się bagatelnymi zmaganiami ludzi?
Można by sobie wyobrażać, że w jakimkolwiek sporze między ludźmi kierującymi się rozumem i tymi, którzy bazują na religii, ci pierwsi powinni zwyciężyć. To przecież dzięki rozumowi wynaleziono proch strzelniczy! A jednak — przynajmniej aż do naszego dziewiętnastego wieku — nastawienie religijne na ogół odnosiło zwycięstwo, a naturalna selekcja funkcjonowała tak, iż mieliśmy społeczeństwo religijnie nastawionych owiec, które — tak mi się czasem zdawało — dawały się oszukać byle jakiemu, gładko wysławiającemu się kaznodziei.
Wyjaśnienie tego paradoksu jest takie, że religia daje ludziom jakiś cel, o który mogą walczyć. Religijny człowiek skropi kawałek „świętej” ziemi swoją krwią, poświęcając znacznie więcej niż tylko ekonomiczną lub inną wartość tej krainy.
Читать дальше