Zgodzisz się ze mną?
Skinął głową.
— A teraz, przybyszu że świata, którego nawet wyobrazić sobie nie potrafię, ty, który uważasz mój raj za piekło, nie zapytasz, jak wygląda mój świat?
Wpatrywał się w nią w milczeniu nieruchomym spojrzeniem jasnych oczu.
— Mój świat, moja Ziemia, jest ruiną. Zrujnował ją człowiek.
Rozmnażaliśmy się, objadaliśmy się, toczyliśmy wojny, pókiśmy wszystkiego nie zniszczyli, po czym wymarliśmy. Nie panowaliśmy ani nad apetytem, ani nad przemocą; nie przystosowywaliśmy się. Zniszczyliśmy samych siebie. Ale najpierw zniszczyliśmy nasz świat. Na mojej Ziemi nie ma już lasów. Powietrze jest szare, niebo jest szare, panuje wieczny upał. Można na niej żyć — wciąż jeszcze — ale nie tak jak na tym świecie. To jest świat żywy, świat harmonii, podczas gdy mój jest zgrzytem. Wy, odonianie, wybraliście pustynię; my, Terranie, stworzyliśmy ją… Wegetujemy tam, podobnie jak wy u siebie. Człowiek potrafi wiele wytrzymać! Jest nas obecnie niecałe pół miliarda. Kiedyś” liczyliśmy dziewięć miliardów. Stoją jeszcze dawne miasta. Kości i cegły obracają się w proch, kawałki plastiku — nie; one też się nigdy nie przystosowują. Ponieśliśmy klęskę jako gatunek, jako gatunek społeczny. Jesteśmy tu obecnie, kontaktujemy się z innymi społeczeństwami z innych światów jak równi z równymi wyłącznie dzięki łasce Haików. Zjawili się pewnego dnia i pomogli nam. Zbudowali statki i ofiarowali je nam, byśmy mogli opuścić nasz zrujnowany świat.
Obeszli się z nami łagodnie, miłosiernie jak człowiek silny z chorym. To bardzo dziwny lud ci Hainowie; starszy od któregokolwiek z nas; bezgranicznie hojny. To altruiści. Powoduje nimi poczucie winy, której my, mimo wszystkich naszych zbrodni, nawet pojąć nie jesteśmy w stanie. Motorem ich postępowania — jak mi się wydaje — jest przeszłość, ich nieskończona przeszłość. No cóż, pozbieraliśmy, co się jeszcze na Terrze pozbierać dało, i ułożyliśmy sobie życie na ruinach w jedyny możliwy sposób: podlega pełnej centralizacji. Pełna kontrola nad wykorzystaniem każdego akra ziemi, każdego okruchu metalu, każdej uncji paliwa, racjonowanie wszystkich dóbr, kontrola urodzin, eutanazja, powszechny przymus pracy. Całkowite podporządkowanie każdej jednostki jedynemu celowi: przetrwaniu gatunku. Tyle zdołaliśmy osiągnąć do przybycia Hainów. Hainowie przynieśli nam… odrobinę nadziei. Nie za wiele. Pożegnaliśmy się już z nadzieją… Już z zewnątrz tylko możemy się przyglądać temu wspaniałemu światu, temu bujnemu społeczeństwu, tej Urras, temu rajowi. Jesteśmy zdolni już tylko podziwiać go i może zazdrościć mu nieco. Nie za bardzo.
— Cóż więc znaczy dla ciebie Anarres, Keng, kiedy ci o niej opowiadam?
— Nic, Szevek. Nic. Zaprzepaściliśmy naszą szansę na Anarres całe wieki temu, zanim się ona w ogóle otworzyła.
Wstał i podszedł do okna — jednej z owych podłużnych, poziomych szczelin w ścianie wieży. W murze znajdowała się poniżej wnęka z lawą strzelniczą, na którą wchodził łucznik, by móc dojrzeć bramę w dole i szyć z łuku do napastników; kto nie wszedł na ten stopień, widział jedynie rozsłonecznione, z lekka zamglone niebo. Szevek stał pod oknem i spoglądał w światło, jego blask napełniał mu oczy.
— Nie rozumiesz, czym jest czas — powiedział. — Powiadasz, że przeszłość minęła, przyszłość jest nierzeczywista, nie ma zmiany, nie ma nadziei. Uważasz, że Anarres to przyszłość, której nie da się osiągnąć, podobnie jak nie można zmienić waszej przeszłości. Nie istnieje więc nic prócz teraźniejszości — tej oto Urras, bogatej, rzeczywistej, trwałej teraźniejszości, bieżącej chwili. Sądzisz dalej, że to coś, co można posiąść! Zazdrościsz tego trochę. Wydaje ci się, że chciałabyś to mieć. Tylko że, widzisz, to nie jest rzeczywiste. To nie jest trwałe, to nie jest solidne — nic takim nie jest. Rzeczy się zmieniają, stale się zmieniają. Niczego nie można posiąść… A już najmniej teraźniejszości — chyba że razem z nią przyjmiesz i przeszłość, i przyszłość. Nie samą tylko przeszłość — ale i przyszłość też; nie samą tylko przyszłość — ale również i przeszłość! Bo one są realne — i tylko ich realność czyni realną teraźniejszość. Nie osiągniecie, a nawet nie zrozumiecie Urras, jeśli nie uznacie rzeczywistości — trwałej rzeczywistości — Anarres.
Masz rację: stanowimy klucz. Ale stwierdzając to, tyś naprawdę w to nie wierzyła. Bo ty nie wierzysz w Anarres. Nie wierzysz nawet we mnie, choć stoję tu przed tobą, w tym pokoju, w tej chwili… Moi ziomkowie mieli rację, to ja się myliłem. Myliłem się w tym mianowicie: my nie możemy do was przyjść. Nie pozwolicie nam na to. Bo nie wierzycie w zmianę, w ewolucję. Raczej nas zniszczycie, niż uznacie nasze istnienie — uznacie, że nie zgasła nadzieja! Nie możemy do was przyjść. Możemy tylko czekać, aż wy do nas przyjdziecie.
Na twarzy Keng odbijały się wzburzenie i zaduma, ale też i lekkie oszołomienie.
— Nie pojmuję… nie pojmuję — odezwała się wreszcie. — Jesteś podobny do postaci z naszej historii, do dawnych idealistów, wizjonerów wolności, a jednak cię nie rozumiem, jak gdybyś mi bajał o przyszłych wydarzeniach; nie pojmuję cię, choć — jak zauważyłeś — stoisz tu przede mną, w tym momencie!… — Nie opuściła jej jednak bystrość myśli. Zapytała po chwili: — Czemu więc do mnie przyszedłeś, Szevek?
— Ach, żeby ci ofiarować moją ideę. Moją teorię, rozumiesz.
Ustrzec ją od stania się własnością Ajończyków — inwestycją bądź bronią. Nic prostszego, niż rozpowszechnić te równania — jeżeli się zgodzisz — udostępnić je, najprędzej jak to możliwe, fizykom na całym tym świecie, a także Hainom i pozostałym światom. Czy zgodzisz się to uczynić?
— Z największą radością.
— To tylko kilka stron. Dowody i niektóre wnioski zajęłyby więcej miejsca, ale na nie przyjdzie czas później. Będą je zresztą mogli opracować inni, jeśli ja sam nie zdołam.
— A co potem? Chcesz wracać do Nio? W mieście, zdaje się, panuje już spokój. Powstanie już chyba stłumiono, przynajmniej na jakiś czas. Obawiam się jednak, że rząd ajoński uważa cię za wichrzyciela. Pozostaje naturalnie Thu…
— Nie. Nie chcę tu zostać. Nie jestem altruistą! Jeśli mi pomożesz, wrócę do domu. Może zresztą i sami Ajończycy okażą się skłonni, żeby mnie odesłać. Sądzę, że byłoby to logiczne: nakłonić mnie, żebym zniknął, zaprzeczyć mojemu istnieniu. Oczywiście, za prostsze mogą uznać zabicie mnie lub osadzenie na resztę życia w więzieniu. Nie mam jeszcze ochoty umierać, a już na pewno nie w tym piekle. Dokąd idzie dusza, kiedy umiera się w piekle? — Roześmiał się; odzyskał swój uprzejmy sposób bycia. — Gdybyście jednak odesłali mnie do domu, sądzę, że doznaliby ulgi. Martwi anarchiści stają się męczennikami i żyją całe wieki. Nieobecni mogą pójść w niepamięć.
— A mnie się zdawało, że wiem, co to „realizm”. — Keng uśmiechnęła się, ale nie był to uśmiech pogodny.
— Jakże byś mogła, skoro nie wiesz, co to nadzieja!
— Nie osądzaj nas zbyt surowo, Szevek.
— Wcale was nie osądzam. Proszę was tylko o pomoc, za którą niczym nie będę mógł się wam odpłacić.
— Niczym? Swą teorię nazywasz niczym?
— Połóż na drugiej szali wolność jednej ludzkiej duszy — rzekł, odwracając się w jej stronę — a która przeważy? Potrafisz odpowiedzieć? Ja nie.
Rozdział dwunasty
Anarres
— Chciałbym zgłosić projekt — oświadczył Bedap — w imieniu Syndykatu Inicjatywy. Jak wiecie, od dwudziestu mniej więcej dekad pozostajemy w kontakcie radiowym z Urras…
Читать дальше