Stanisław Lem - Opowiadanie Pirxa
Здесь есть возможность читать онлайн «Stanisław Lem - Opowiadanie Pirxa» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1965, Издательство: Wydawnictwo Literackie, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Opowiadanie Pirxa
- Автор:
- Издательство:Wydawnictwo Literackie
- Жанр:
- Год:1965
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:5 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 100
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Opowiadanie Pirxa: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Opowiadanie Pirxa»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Opowiadanie Pirxa — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Opowiadanie Pirxa», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Stanisław Lem
Opowiadanie Pirxa
— Książki fantastyczne? Lubię, owszem, ale tylko złe. To jest, nie tyle złe, ile nieprawdziwe. Na pokładzie zawsze mam coś takiego pod ręką, żeby poczytać w wolnej chwili, choćby i parę stron ze środka, a potem odłożyć. Z dobrymi zupełnie inna historia — czytam je wyłącznie na Ziemi. Dlaczego? Prawdę mówiąc, nie bardzo wiem. Nie zastanawiałem się nad tym. Dobre książki są zawsze prawdziwe, nawet gdyby opisywały rzeczy, które nigdy nie wydarzyły się i nie wydarzą. Są prawdziwe w innym sensie — jeśli mówią, powiedzmy, o kosmonautyce, to tak, że poznaje się coś z tej ciszy, która jest zupełnie inna od ziemskiej, z tego spokoju, tak doskonale nieruchomego… Cokolwiek przedstawiają, mówią zawsze to samo, że człowiek, tam, nigdy nie będzie u siebie. Na Ziemi wszystko jest takie przypadkowe, byle jakie, drzewo, ściana, ogród, jedno można wymienić na drugie, za horyzontem jest inny horyzont, za górą — dolina, a tam jest całkiem inaczej. Na Ziemi nigdy nie przychodziło ludziom do głowy, jakie to okropne, że gwiazdy nie poruszają się; choćbyś leciał pełnym ciągiem przez rok, nie zauważysz zmiany. Latamy, jeździmy po Ziemi i wydaje się nam, że wiemy, co to — przestrzeń. Tego się nie da wyrazić. Pamiętam, raz, kiedy wracałem z patrolu, gdzieś pod Arbitrem słuchałem dalekich rozmów, ktoś kłócił się z kimś o pierwszeństwo lądowania i przypadkiem zobaczyłem inną wracającą rakietę. Gość myślał, że jest sam. Ciskał swoją beczułką, jakby dostała ataku epileptycznego. Każdy z was wie, jak to jest — po paru dniach nachodzi człowieka taka szalona chętka, żeby coś zrobić, wszystko jedno co, dać pełny ciąg, pognać gdzieś, pokręcić na wielkim przyspieszeniu, żeby język wyszedł… Dawniej myślałem, że to jakieś nieprzyzwoite — człowiek nie powinien sobie tak folgować. Ale to jest w gruncie rzeczy tylko rozpacz, tylko chęć pokazania tego języka — kosmosowi. Bo on nie jest wymienny jak drzewo i chyba przez to właśnie tak ciężko dać sobie z nim radę. Otóż dobre książki o tym właśnie mówią. A ponieważ umierający nie lubią czytać o agonii, to i my wszyscy przecież po trochu bojąc się gwiazd nie chcemy, między nimi, słyszeć o nich prawdy. Pewno — dobre jest wtedy to, co odwraca uwagę, ale dla mnie przynajmniej najlepsze są właśnie te inne gwiazdowe historie, czytankowe, bo w nich wszystko, z całym kosmosem, staje się takie poczciwe… To poczciwość dla dorosłych, więc tam są katastrofy i morderstwa, i inne okropności, ale jednak poczciwe, niewinne, bo od początku do końca skłamane: próbują straszyć, a człowiek się tylko uśmiecha. To, co wam opowiem, jest taką historią. Zdarzyła mi się naprawdę. Mniejsza o to jednak. Było to w Roku Spokojnego Słońca. Jak zwykle w takim czasie odbywały się wielkie porządki dokoła-słoneczne, zamiatanie i wymiatanie mas żelastwa, kręcących się na wysokościach orbity Merkurego; przez sześć lat budowania wielkiej stacji w jego peryhelium porzucono w próżni kupę starych wraków, bo roboty prowadzono wówczas systemem Le Mansa i zamiast oddawać rakietowe trupy na złom, używano ich jako rusztowań. Le Mans był lepszym ekonomistą niż inżynierem; wprawdzie stacja z wraków była trzy razy tańsza od zwykłej montowanej w przestrzeni, ale sprawiała taką masę kłopotów, że po Merkurym nikt się już do takich „oszczędności” nie brał. Wówczas jednak Le Mans wpadł na nową ideę — sprowadzenia tej trupiarni na Ziemię, bo po co ma kręcić się do dnia Sądu Ostatecznego, kiedy można ją przetopić w martenach? Ale żeby to było w ogóle opłacalne, musiał jako holowników użyć rakiet, niewiele lepszych od tych trupów. Byłem wtedy pilotem patroli z wylatanymi godzinami, to znaczy: byłem nim już tylko na papierze i każdego pierwszego, gdy brałem pensję. A latać chciało mi się tak, że zgodziłem się nawet na piec żelazny, byle miał choć trochę ciągu; nic dziwnego, że zgłosiłem się w brazylijskim biurze Le Mansa, ledwo przeczytałem jego ogłoszenie. Nie chciałbym twierdzić, że załogi, formowane przez Le Mansa, a właściwie przez jego agentów, były jakimś rodzajem Legii Cudzoziemskiej czy zbieraniną oprychów, bo tacy w ogóle nie latają. Ale ludzie rzadko kiedy idą teraz w kosmos szukając przygód; nie ma ich tam, przynajmniej na ogół ich nie ma, i decydują się na to nieraz w skutek nieszczęścia albo tak jakoś, z przypadku; jest to najgorszy materiał, bo służba wymaga większej odporności niż morska i dla tych, którym jest wszystko jedno, na pokładzie nie ma miejsca. Nie bawię się w psychologię, chcę tylko wyjaśnić, czemu już po pierwszym rejsie straciłem połowę załogi. Musiałem zwolnić techników, bo rozpił mi ich telegrafista, mały Metys, który wymyślał najgenialniejsze sposoby przemycania alkoholu na pokład. Ten facet bawił się ze mną w chowanego. Wpuszczał plastykowe kiszki do kanistrów… A zresztą — mniejsza o to. Przypuszczam, że włożyłby whisky do reaktora, gdyby to tylko okazało się możliwe. Wyobrażam sobie, jakby takie historie oburzyły pionierów astronautyki. Nie pojmuję, czemu wierzyli w to, że samo wejście na orbitę zmienia człowieka w anioła. Może kołatało im w głowie, o czym sami nie wiedzieli, to niebieskie, rajskie niebo, które tak prędko kończy się podczas startu? Zresztą moje pretensje są głupie. Ten Meksykanin urodził się właściwie w Boliwii, dorabiał na boku, sprzedając marihuanę, a robił mi na złość, bo go to bawiło. Miałem gorszych od niego. Le Mans był wielkim człowiekiem, nie wchodził w szczegóły, ustalał tylko swoim agentom limity finansowe i nie dość, że załogi nie potrafiłem sobie skompletować, ale musiałem trząść się nad każdym kilowatem ciągu; żadnych gwałtownych manewrów, uranografy kontrolowali po każdym rejsie jak księgi finansowe, czy broń Boże gdzieś nie uciekło dziesięć dolarów, zamienionych w neutrony. Tego, co robiłem wtedy, nie uczono mnie nigdzie — być może, podobne rzeczy działy się sto lat temu na starych trampach, kursujących między Glasgow i Indiami. Zresztą nie skarżyłem się, a teraz wspominam to, wstyd powiedzieć, z rozrzewnieniem. Taka Perła Nocy — co za nazwa! Statek rozpadał się po trochu, żegluga polegała na szukaniu wszelkich możliwych przecieków i zwarć. Każdy start i lądowanie zachodziły wbrew prawom — nie tylko fizyki; zdaje się, że ten agent Le Mansa miał znajomości w porcie merkuryjskim, bo inaczej każdy inspektor kontroli natychmiast opieczętowałby wszystko, od sterów po stos. Więc wychodziliśmy sobie ma łowiska w perihelium, szukaliśmy radarem wraków, a potem ściągało się je i formowało „pociąg” — miałem tam wszystko na raz: awantury z technikami, wyrzucanie w próżnię wódki (jeszcze do dzisiaj krąży tam pełno London Dry Ginu) i piekielną matematykę, bo nawigacja polegała na wynajdywaniu przybliżonych rozwiązań problemu wielu ciał. Jednakże najwięcej, jak zawsze, było pustki. W przestrzeni i w czasie. Zamykałem się w kajucie i czytałem. Autora nie pamiętam, był to jakiś Amerykanin, w tytule było coś o piasku gwiazd, jakoś tam. Nie wiem, jaki był początek, bo zacząłem mniej więcej w połowie; bohater znajdował się w komorze reaktora i rozmawiał z pilotem przez telefon, kiedy rozległ się okrzyk: „Meteory z rufy!” Do tego momentu nie było ciążenia, aż nagle zobaczył, że ogromna skarpa reaktora, świecąca żółtymi oczami zegarów, najeżdża na niego z rosnącą chyżością; to silniki dały ciąg i statek skoczył, podczas kiedy on, wisząc w powietrzu, miał jeszcze poprzednią szybkość. Na szczęście odbił się jakoś nogami, ale akceleracja wyrwała mu z ręki słuchawkę; przez moment wisiał na sznurze telefonu; gdy upadł, rozpłaszczony, ta słuchawka wahała się nad nim, a on robił nieludzkie wysiłki, żeby ją chwycić, ale rozumie się, ważył tonę i nie mógł palcem ruszyć, dopiero jakoś zębami ją złapał i wydał komendę, która ich uratowała.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Opowiadanie Pirxa»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Opowiadanie Pirxa» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Opowiadanie Pirxa» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.