Philip Dick - Płyńcie łzy moje, rzekł policjant

Здесь есть возможность читать онлайн «Philip Dick - Płyńcie łzy moje, rzekł policjant» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Poznań, Год выпуска: 1996, ISBN: 1996, Издательство: Zysk i S-ka, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.

Płyńcie łzy moje, rzekł policjant: краткое содержание, описание и аннотация

Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Płyńcie łzy moje, rzekł policjant»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.

Stany Zjednoczone po wojnie domowej. Niemal absolutną władzę sprawuje policja, na każdym rogu stoją jej posterunki. Gwiazda show-businessu Jason Taverner, który gromadzi przed telewizorami trzydziestomilionową widownię, pewnego dnia budzi się w obskurnym pokoju hotelowym. Nikt go nie zna, a nawet o nim nie słyszał, na domiar złego nie ma jakichkolwiek dokumentów — w gruncie rzeczy nie istnieje, jest wyrzutkiem bez żadnych praw. Nic z tego nie rozumiejąc, tropiony przez policję, stara się odzyskać tożsamość…

Płyńcie łzy moje, rzekł policjant — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком

Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Płyńcie łzy moje, rzekł policjant», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.

Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Wciąż płakał. Z każdą chwilą łzy płynęły szerszym i obftszym strumieniem. Zmierzam w złym kierunku, pomyślał. Herb ma rację: muszę się stąd wynieść. Jedyne, co mogę teraz zrobić, to stać się świadkiem czegoś, nad czym już nie jestem w stanie zapanować. Jestem malowany jak fresk. Istnieję tylko w dwóch wymiarach. Ja i Jason Taverner jesteśmy postaciami ze starego dziecinnego rysunku, pokrytego kurzem.

Nacisnął nogą pedał akceleratora i pociągnął kierownicę pojazdu; silnik zakrztusił się, prychając i strzelając. Jeszcze nie włączył się automatyczny dławik, pomyślał Buckman. Powinienem go rozruszać. Jest wciąż zimny. Ponownie zmienił kierunek lotu.

Obolały i znużony, w końcu wrzucił w szczelinę wieżyczki kontrolnej śmigacza kartę z trasą lotu do domu i włączył automatycznego pilota. Muszę odpocząć, powiedział sobie. Sięgnął ręką i uruchomił obwód snu nad głową; mechanizm zamruczał, Buckman zamknął oczy.

Sztucznie wywołany sen przyszedł — jak zawsze — natychmiast. Czuł, jak zapada weń spiralnym ruchem, i ucieszył się. Niemal od razu zaczął śnić. Chociaż nie pragnął tego nie kontrolowanego przez aparaturę marzenia sennego, nie mógł go przerwać. Z całą pewnością nie chciał żadnego snu. Jednak nie mógł go przerwać.

Letni wiejski krajobraz, brązowy i suchy, okolicy, gdzie mieszkał jako dziecko. Jechał konno, od lewej strony powoli zbliżało się do niego stado koni. Na koniach jechali ludzie w jaskrawych szatach, każda była w innym kolorze. Wszyscy nosili spiczaste hełmy, błyszczące w słońcu. Posępni rycerze powoli przejechali obok; kiedy go mijali, dostrzegł twarz jednego z nich: marmurowe oblicze bardzo starego człowieka z falującą białą brodą. Jaki wydatny nos miał ten mężczyzna. Jakie szlachetne rysy. Taki zmęczony, taki poważny, taki inny niż zwykli ludzie. Widocznie był królem.

Felix Buckman pozwolił im przejechać; nie odezwał się do nich, oni też do niego nic nie powiedzieli. Wszyscy razem jechali w kierunku domu, z którego wyjechał. W tym domu bez okien zamknął się jakiś człowiek, sam jeden, Jason Taverner, w ciszy i ciemności, samotny na wieki. Siedział, po prostu istniał, w bezruchu. Felix Buckman jechał dalej po okolicy. Potem usłyszał za sobą przeraźliwy krzyk. Zabili Tavernera; widząc, jak wchodzą, wyczuwając ich w mroku, wiedząc, co zamierzają z nim zrobić, Taverner krzyknął.

Felixa Buckmana ogarnęło głębokie, dojmujące poczucie winy. We śnie nie mógł jednak wrócić ani obejrzeć się. Niczego nie można było zrobić. Nikt nie mógł zatrzymać oddziału w różnobarwnych szatach; nie można było im się sprzeciwić. Zresztą, było już po wszystkim. Taverner nie żył.

Przez maleńkie elektrody jego ociężały, rozkojarzony umysł zdołał wysłać sygnał do obwodu snu. Cicho trzasnął wyłącznik, przeciągły, niepokojący dźwięk przerwał Buckmanowi drzemkę i niepokojący sen.

Boże, pomyślał i zadrżał. Jak zimno. Jakże czuł się pusty i samotny.

Ogromny, przejmujący żal, jaki pozostawił sen, wciąż ściskał mu serce, wciąż niepokoił. Muszę wylądować, powiedział sobie. Zobaczyć kogoś. Porozmawiać z kimś. Nie mogę być sam. Jeśli choć przez sekundę…

Wyłączywszy automatycznego pilota, skierował śmigacz ku widocznemu w dole prostokątowi fuoryzującego światła: stacja paliw czynna całą dobę.

W chwilę później z lekkim podskokiem wylądował przed dystrybutorami i stanął obok innego zaparkowanego pojazdu; był pusty, nikogo nie było w środku.

Blask neonu oświetlił postać czarnego mężczyzny w średnim wieku, w płaszczu, w ładnym kolorowym krawacie; miał arystokratyczną twarz o wyrazistych rysach. Przechadzał się po poplamionym smarami cemencie, z rękami założonymi na piersi i nieobecnym wyrazem twarzy. Najwyraźniej czekał, aż roboty na stacji skończą tankować jego śmigacz. Nie był ani niespokojny, ani zrezygnowany; po prostu istniał, w samotności, izolacji i splendorze, silny, dumnie wyprostowany, nie widzący niczego, ponieważ nie miał ochoty niczego widzieć.

Zaparkowawszy maszynę, Felix Buckman wyłączył silnik, uruchomił mechanizm zamka i drzwi i niezgrabnie wyszedł w chłodną noc. Ruszył ku czarnemu mężczyźnie.

Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał. Trzymał się z daleka. Przechadzał się spokojnie i dostojnie. Nic nie mówił.

Drżącymi z zimna palcami Felix Buckman sięgnął do kieszeni marynarki; znalazł długopis, wyjął go; szukał w kieszeniach jakiegoś kawałka papieru, choćby skrawka, może kartki z notesu. Znalazł kartkę i położył ją na masce pojazdu czarnego mężczyzny. W białym, jaskrawym świetle stacji obsługi Buckman narysował na papierze serce przebite strzałą. Dygocząc z zimna, podszedł do przechadzającego się mężczyzny i podał mu rysunek.

Mężczyzna wytrzeszczył oczy ze zdziwienia, mruknął coś, wziął kartkę i zaczął ją oglądać. Buckman czekał. Czarny odwrócił kartkę, zobaczył, że na drugiej stronie nic nie ma, i znów przyjrzał się sercu przebitemu strzałą. Zmarszczył brwi, wzruszył ramionami, oddał kartkę Buckmanowi i odszedł; ponownie założył ręce na piersi i odwrócił się plecami do generała policji. Karteczka trzepocząc, odleciała w mrok.

Felix Buckman w milczeniu wrócił do śmigacza, otworzył drzwi i wcisnął się za kierownicę. Włączył silnik, zatrzasnął drzwi i poleciał w nocne niebo, aż czerwone lampki wznoszenia zamrugały doń ostrzegawczo. Później automatycznie się wyłączyły i Buckman pomknął ku linii horyzontu, nie myśląc o niczym.

Ponownie łzy popłynęły mu z oczu.

Nagle zakręcił kierownicą; śmigacz gwałtownie podskoczył, stanął dęba i długim łukiem spłynął w dół; po chwili znów toczył się w oślepiającym blasku do zaparkowanego pustego pojazdu, spacerującego czarnego mężczyzny i dystrybutorów. Buckman zahamował, wyłączył silnik i wysiadł.

Czarny człowiek patrzył na niego.

Buckman szedł w jego kierunku. Mężczyzna nie cofnął się; stał tam, gdzie był. Buckman doszedł do niego, wyciągnął ramiona, objął go i uścisnął. Mężczyzna sapnął ze zdziwienia i niechęci. Nie odezwali się ani słowem. Stali tak przez chwilę, aż Buckman puścił go, odwrócił się i niepewnym krokiem poszedł do swego śmigacza.

— Zaczekaj — odezwał się czarny mężczyzna. Buckman odwrócił się i spojrzał mu w oczy. Mężczyzna stał, drżąc; po krótkim wahaniu zapytał:

— Czy wie pan, jak dostać się stąd do Ventura? Przy korytarzu powietrznym trzydzieści?

Czekał. Buckman nie odpowiadał.

— To jakieś pięćdziesiąt mil stąd — dorzucił czarny. Buckman nadal się nie odzywał.

— Może ma pan mapę tej okolicy? — spytał mężczyzna.

— Nie — odparł Buckman. — Przykro mi.

— Zapytam na stacji — rzekł i łagodnie się uśmiechnął. — Było mi… miło pana poznać. Jak się pan nazywa?

Czekał chwilę.

— Powie mi pan?

— Nie mam nazwiska — powiedział Buckman. — Nie teraz. Naprawdę nie mógł się zdobyć, żeby o tym pomyśleć, nie o tej porze.

— Jest pan kimś ważnym? Urzędnikiem? A może z Izby Handlowej Los Angeles? Miałem z nimi do czynienia i uważam, że są w porządku.

— Nie — odparł Buckman. — Jestem jednostką. Tak jak pan.

— No cóż, ja mam nazwisko — powiedział czarny. Zręcznie sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza i wyjął mały kartonik, który wręczył Buckmanowi. — Montgomery L. Hopkins to ja. Niech pan spojrzy na wizytówkę. Czy nie jest ładnie wydrukowana? Lubię takie wypukłe litery. Kosztowała pięćdziesiąt dolarów za tysiąc, po specjalnej cenie z okazji otwarcia działalności.

Читать дальше
Тёмная тема
Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Похожие книги на «Płyńcie łzy moje, rzekł policjant»

Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Płyńcie łzy moje, rzekł policjant» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.


Отзывы о книге «Płyńcie łzy moje, rzekł policjant»

Обсуждение, отзывы о книге «Płyńcie łzy moje, rzekł policjant» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.

x